piątek, 31 sierpnia 2012

Nie jestem typem plażowicza. Część pierwsza.


Na początku załatwmy kwestie formalne. To jest blog. Można go czytać i mam nadzieję, że się przy nim dobrze bawić. Autorów blog ma dwóch, jeden bardziej oryginalny od drugiego, drugi bardziej błyskotliwy od pierwszego. Dlaczego postanowiliśmy pisać bloga? O czym będziemy pisać? Czym będziemy się wyróżniać? Dlaczego używamy pytań retorycznych jako form stylistycznych? Wszystko to, stanie się jasne dla każdego, kto spędzi tutaj trochę czasu, a przynajmniej mam taką nadzieję. Aby sprawy delikatnie uprościć dodam, że prawdopodobnie poznacie nasze zdanie na temat nowego tatuażu Jasona Terry’ego, tym samym dowiecie się czym różni się od swojego niemalże przyrodniego brata Johna, poznacie tajemnicę nowej polskiej marki zwanej PZU, będziecie mogli podzielić się z nami opiniami o kobietach, które się Wam śnią, porozmawiamy o tym kto wielkim człowiekiem może być, a kto nie powinien, zastanowimy się kto jest lepszy w Fife: Tarantino czy Guy Ritchie? A może wymyślimy takiego tematy, które zjedzą wymienione na lunch i nawet im się nie odbije. Będziemy pisać, o tym co nas interesuje, a interesuje nas wiele. Tak błyskotliwą puentą zakończę swój pierwszy akapit na tym blogu. Ok, Guy Ritchie by wygrał w Fife, nie ma sensu o tym pisać.

Drugi akapit zacznę w stylu dojrzałej pani, która odchowała już trójkę dzieci i jedyne o czym marzy to domek w dziewiczej Toskanii (to wspaniałe uczucie umieścić w jednym zdaniu dojrzałą panią, dziewictwo i Toskanię, warto założyć bloga dla tego momentu). Kończy się lato, to wspaniały czas na wakacyjny temat, nieprawdaż. W sumie dla mnie lipiec i sierpień to niekoniecznie czas wyjazdów, nie jestem typem plażowicza, lubię poznawać nowe miasta, mniejsze znaczenie ma w moim wypadku pogoda i pora roku, ale czego się nie robi dla konwencji. Nowe miasta, nowi ludzie, nowe miejsca, nowe odczucia, każde miasto ma swój klimat. Łatwo zauważyć, że różne miejsca wzbudzają w nas różne emocje. Należę do tej grupy osób, które lubią poznawać świat przy akompaniamencie dźwięków. Jest takich osób więcej.  Dla sceptycznie nastawionych do tej idei, proponuję wsiąść natychmiast do samochodu i przejechać się ulicami swojego miasta, otworzyć okno i puścić na pełny regulator jakąś intrygującą piosenkę. Wskazane jest w tym wypadku opuszczenie alejek osiedlowych, bo taka muzyka w połączeniu z progami zwalniającymi może powodować arytmię serca. Lepiej wybrać się do centrum, obserwować ruch uliczny i reakcje ludzi, gdy usłyszą melodyjną przyśpiewkę. Sam sprawdzałem, reakcje przechodniów są najciekawsze, trzeba mieć się na baczności, by z tego wszystkiego się nie roześmiać, to psuje wytworzoną atmosferę. Carl Orff jest rozwiązaniem dość ekstremalnym i uniwersalnym. Szukam czegoś co pozwoli, już nie ekspansywnie przez okna samochodu, lecz intymnie w słuchawkach intensyfikować klimat danego miejsca. Krótko mówiąc: czego słuchać, by ujrzeć dane miasto z najlepszej perspektywy.

Berlin

Stolica Niemiec jest metalicznie zimna, nowoczesna, rozparcelowana. Życie tętni tam 24 godziny na dobę, ale nie skupia się w jednym, dwóch czy trzech miejscach. Berlin jest ogromny, wszędzie jest dużo przestrzeni. Żeby tam przeprowadzić eksperyment z Carlem Orffem, trzeba mieć wybitny sprzęt audio. Berlin to przestrzeń, Berlin to wyzwolenie moralne połączone jasnymi ramami estetycznymi. Zawsze mi się wydawało, że mieszka tam populacja technokratów i szaleńców. Z jakim hymnem na ustach poznawać Berlin, by poczuć jego klimat? Nie na darmo Niemcy byli królami europejskiego techno. Jest kilka utworów z legendarnej Loveparade, które mogłyby nas wprowadzić w odpowiedni mindset, jednak ja wybrałem cos takiego.
Surowe dźwięki, energia i prostota, to elementy łączące tych moich technokratów z szaleńcami.

Barcelona

Jak już jesteśmy przy literce „B”. Z racji, że skończyłem właśnie kolejną powieść Mendozy, mam w głowie świeży obraz tego miasta. Kontrastuje się on delikatnie z Berlinem, nie ma co ukrywać, ale jest w pewnym sensie przedstawieniem bardziej uduchowionej nowoczesności. Wiadomo, jest cieplej, bardziej śródziemnomorsko, wytrawniej. Jest Mendoza, Messi i Gaudi, nie ma Almodovara. Ricky Rubio trochę jest, trochę go nie ma. Barcelona przeszła wielkie przeobrażenie przez ostatnie 20 lat, przynajmniej tak mówią znawcy tematu. Miasto jest zdecydowanie na topie i w chwili obecnej jest najbardziej seksownym mainstreamowo miastem Europy (może kiedyś podzielę się moim rankingiem seksownych mainstreamowo miast i jego metodologią, tymczasem musicie go uznać, za najlepszy dostępny system ekspercki). Na poranny spacer przez barcelońskie zaułki najlepszy jest brazylijski akcent.


Od razu zastrzegam, że ja żyrafy w Barcelonie nie widziałem.

Rzym

Rzym jest przewrotny. Tu papież i kościoły, a tam wino i śpiew. Chociaż w kościele wina też pod dostatkiem. Gorąca atmosfera i zimne kamienie. Podobnie jak Szczecin Rzym leży na morzem, ale niewiele z tego wynika. To najbardziej historyczne miasto Europy, podobnie jak Kraków w odniesieniu do Polski. Kontynuując tą paralelę Gniezno jest polskimi Atenami, a Warszawa nie może się zdecydować czy lepiej być Londynem, Madrytem czy Moskwą. Rzym w ostatnich latach przyjmował wizerunkowo raczej trend spadkowy, określany erą PostFellini. Zapożyczenie zapisu od króla basketu niewiele pomogło, na szczęście na ratunek przybył Woody Allen. W całym tym galimatiasie najlepiej w Rzymie słuchać piosenki o Neapolu w koszulce z nadrukiem Wieży Eiffla. 

CDN.


bk

1 komentarz:


wysłów się, będzie wesoło...