niedziela, 17 lutego 2013

Czasy się zmieniają

By uczcić dzisiejsze koszykarskie święto, jakim jest All Star Game, nie będę o nim już wspominał. Parę dni temu miał miejsce dość szczególny mecz. Powtórka ostatnich finałów. Drugi raz w tym sezonie Oklahoma nie dała rady odegrać się za wydarzenia minionego lata. Właściwie sam mecz był bez historii. Russell Westbrook starał się urozmaicić show, kilka razy naprawdę się uśmiechnąłem. Np. wtedy. W pewnym momencie, Oklahoma nabrała wiatru w żagle i odrobiła 10 punktów straty, następnie LeBron uświadomił im, iż to była ta "mniejsza" połowa do odrobienia. Właściwie, w końcówce spotkanie tylko jedna kwestia miała znaczenie. Czy James pobije swój własny rekord?

Nie zrobił tego. Jednak, gdy kiedykolwiek, ktokolwiek wypowie słowa "mogłem, ale nie chciałem", przed oczami stanie mi ten mecz. Spójrzmy na to z tej strony: najlepszy obecnie koszykarz na świecie bije rekord z grupy tych "konsekwentnych". Coś w stylu, przez ile minut Dino Zoff nie puścił bramki, tylko trochę bardziej (tłumaczenie koszykówki na bazie piłki nożnej - jestem pasjonatem). W grę wchodzą dwie kategorie: punkty i skuteczność - kategorie, które niezbyt chętnie chodzą w parze. W takim wypadku, teraz każdy mecz może być podbijaniem rekordu. Tak się składa, że następne spotkanie to mecz mistrzów świata z vice-mistrzami (na potrzeby notki stosuje amerykańską narracje). Tak się składa, że takie mecze są specjalnie traktowane w terminarzu, by nikomu nie przyszło do głowy w tym czasie oglądać innego pojedynku (nomenklatura bokserska jest również przydatna). Tak się składa, że właśnie ten zawodnik odstawił ten mecz do lodówki (całkiem możliwe, że tym samym naraził się panu Szefowi). Gdy na kilka minut przed końcem Lebron miał powyżej 30 punktów i skuteczność 60%, rzucił dwa razy coś, co odczytałem jako komunikat "jak to trafie, to Westbrook jedzie na wakacje do Ciechocinka, z miejsca". Nie trafił, więc Russell mógł spokojnie zaliczyć jeszcze kilka strat. Gdyby Lebron trafił, mógłby się pojawić na okładce Super Expressu następnego dnia, ja zrobiłbym wielkie "ooooooouch, co za gość", a Micheal Jordan byłby smutny w swoje urodziny.


źródło

MJ ma 50 lat. O bracie, czas płynie. Różne czynniki z poprzedniego akapitu wpłynęły na zaostrzenie dyskusji "o najlepszym koszykarzu wszechczasów". W tym momencie można powiedzieć jedno: LeBron James jest bardziej dojrzałym koszykarzem niż Jordan. Nie koszykarsko, mentalnie. Nie chodzi tylko o to, jak radzi sobie z werbalną kreatywnością. Chodzi o to, jak podchodzi do tej gry. To ta postawa: ok, najpierw załatwmy zwycięstwo, potem pobawię się w kotka i myszkę z tym rekordem, nie wyszło, trudno. Wykorzystał sytuację, by zgnieść przeciwnika i zbudować team chemistry. W tym sezonie Miami wygląda imponująco, nie tylko pod względem gry, ale pod względem redystrybucji wiary, energii, zaufania i radości z gry. To czego brakowało im w pierwszym sezonie i w co powątpiewaliśmy rok temu. Patrząc na Chicago w latach 90-tych, Jordan był największym talentem i wolą walki tej drużyny, ale to Pippen był spoiwem drużyny. Gdyby zabawić się w moją ulubioną grę w gdybanie, możnaby zapytać "Gdzie dziś byłby MJ, gdy nie spotkał na swojej drodze Phila Jacksona?" Trenerzy NBA, którzy kształtowali LeBrona, delikatnie rzecz ujmując nie rażą nas silnymi osobowościami, a dziś jest on sercem i duszą drużyny.

Na czym powinno polegać porównywanie wielkich zawodników na przestrzeni lat. Na tym, kim są na boisku i co na nim robią. Czy można zrobić to biorąc pod uwagę całokształt, a nie pojedyncze statystyki? Nie, koniec, kropka. Mamy czasy Jordana, mamy czasy LeBrona, gdzieś pomiędzy mamy Kobiego. Wszyscy trzej zasługują na miano hegemonów koszykówki. Nic ponadto. Co można porównać? Czasy. Patrząc z perspektywy gwiazd tej ligi, zobaczyć jak się zmieniała. Widać tu jak na dłoni jak archetyp mistrzowskiej pychu ustępuje na rzecz mistrzowskiemu dystansowi. I gdzieś w tym wszystkim dostrzegamy, że jesteśmy więźniami pewnej narracji i kreacji (kreacja jest tu tylko dla rymu). Bo nagle, pojawia się pytanie, a może to Tim Duncan miał większy wpływ na rozwój tożsamości NBA, a dlaczego Kobe stał się bardziej zrównoważony po piątym mistrzostwie, kim w tej całej układance jest Allen Iverson itp. I cała układanka nam runie. Bo pewnych procesów nie da się tak po prostu trywializować.



bk


2 komentarze:

  1. Nie chcę zaczynać polemiki o wyższości MJ nad LBJ, bądź na odwrót, ale dość przypadkowo znalazłem na dysku finały z 91 roku i nijak nie mogę zgodzić się z analizą dotyczącą gry Chicago. Jednak zgodzić sie muszę, że gra była całkowicie inna, techniczna do bólu, chociaż nie wiem, czy to dobre określenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na rozwój ligi można patrzeć z różnych perspektyw. Od zagrywek, po obsadzenie pozycji, styl gry, brutalność itd. Przyjmując optykę wizerunkową, trzeba przede wszystkim zauważyć, że zupełnie inaczej zachowują się gwiazdy koszykówki dziś niż kiedyś, dziś więcej wiemy o ich życiu i ich charakterze, są stawiani większym wyzwaniom. Dawniej mistrzowie NBA byli herosami, którzy zniszczyli przeciwników, dziś mistrzowie NBA to wyrachowani zdobywcy.

      Co innego finały, co innego cały sezon. Cieżko mi być ekspertem od gry Chicago w tamtym latach, posiłkuję się głównie opiniami innych, ale przytoczę tylko taki stat: sezon 97-98, Pippen gra 44 mecze, Jordan 82, skuteczność Jordana bez Pippena 45%, z Pippenem 49%.

      Usuń


wysłów się, będzie wesoło...