Był 17 czerwca 2001 roku. Chłopcy wciąż chodzili w koszulkach klubowych po 30zł (Ronaldo, Zidane, Del Piero, Shearer, Zola, Raul), starsi stawiali na klasykę w postaci efektownych bluz Startera i 8-szwowych czapeczek Charlotte Hornets, od czasu do czasu ktoś przywdział modną wtedy w Szczecinie koszulkę Kerry'ego Kittlesa (czemu?!), a mecze oglądało się na telegazecie albo kodowanym Canal+. Szczecińscy Galacticos z Mielcarskim i Podbrożnym w napadzie byli najlepszą drużyną w Polsce, ale skradziono im 50% punktów w rundzie wiosennej, a Tomasz Frankowski był już właściwie wtedy weteranem ekstraklasy. W tym samym sezonie Emmanuel Olisadebe o mały włos nie wyeliminował Panathinaikosu z Ligi Mistrzów, do którego powędrował rok później, gdzie wychodziło mu to już znacznie lepiej, a pierwsze miejsce w fazie grupowej zajmował Sturm Graz z grającym wcześniej Leona Kowalskiego w Łowcy Androidów Kazimierzem Sidorczukiem na bramce. Real Madryt wchodził do rozgrywek o Puchar Europy po zajęciu 5. miejsca w La Liga, skazując 4. Real Zaragoza na przegrany thriller z Wisłą Kraków (4-1, 1-4), w rozgrywkach w których finale Cruyff strzelał Liverpoolowi na 4-4. Generalnie nikt nie wiedział co się dzieje, a ja, jak widać po tej panoramie, zaklikiwałem się na śmierć w bazach danych Championship Managera (co oznaczało spędzanie monstrualnych wydawałoby się wtedy 3 godzin dziennie przy komputerze).
W swojej głowie byłem wtedy pół-Katalończykiem ekscytującym się historią hiszpańskich walk niepodległościowych jak to tylko młody Polak potrafi. Rozpoczynałem jedyną w swoim rodzaju, nieposkromioną do dziś, autodestrukcyjną miłość do przegrywania w pięknym stylu (dlatego nie do końca potrafię utożsamiać się z wygrywającą w zupełnie innym i na moje oko znacznie mniej porywającym stylu Barceloną Guardioli, chociaż nie ulega wątpliwości, że to najlepsza Barcelona jaką widzieliśmy. Nie rozumiem tylko owczego pędu komentatorów, którzy mylą piękno gry ze skutecznością, zapominając o takich cudach jak mecz Barcelona Fiorentina 4-2 z 1999, czy drugą połowę pierwszego sezonu Laporty i Riijkarda w ustawieniu Cocu-Davids-Xavi-Ronaldinho-Luis Garcia-Kluivert. Ale o tym później). Po 2 mistrzostwach Hiszpanii przyszedł czas na wicemistrzostwo, jakiś Portugalczyk przeszedł do innego klubu, Barcelona wzięła się więc do roboty i wymieniła Ruuda Hespa na francuskiego Kena
Wakashimazu z Celty Vigo. Zapatrzeni w to wydarzenie kibice przegapili jeden z najważniejszych momentów w historii klubu - Xavi - młodziutka gwiazda olimpiady w Sydney (gdzie Hiszpania przegrała złoto z Kamerunem dzięki bramce, oczywiście, Samuela Eto'o) zastępowała właśnie Josepa Guardiolę na mistycznej pozycji nr 4 (np. Dariusz Gęsior w Pogoni). Tak czy siak, pomimo dobrze obsadzonej pozycji bramkarza i najlepiej bronionych flanek w Europie (legendarnie bezradni wtedy Sergi i Reiziger) europejskie puchary przegraliśmy z kretesem. Rozwydrzone
bachory z Leeds (półfinał Ligi Mistrzów z Valencią, ktoś pamięta?), Oliver Bierhoff i dżentelmeni z Liverpoolu okazali się za silni na grającą urzekająco, ale oddającą na tacy wszystkie atuty Barceloną. Właściwie z Liverpoolem (półfinał Pucharu Uefa) rzecz miała się zupełnie inaczej, szybko zareagował na szczęście zasługujący na 10 notek, najswobodniej poruszający się po boisku Patrick Kluivert próbujący złapać piłkę ręką w polu karnym. Na wysokości 3 metrów.
I teraz już faktycznie był 17 czerwca 2001 roku, gdy gdzieś na paryskim cmentarzu Andriej Tarkowski powiedział "O, właśnie". Barcelona zajmowała 5. miejsce w lidze i miała 3 punkty straty do Valencii, z którą mierzyła się w ostatnim meczu sezonu. Każdy inny wynik niż zwycięstwo wiązał się z kolejną degradacją do drugiej ligi europejskiej, utratą dziesiątek milionów dolarów, resztek honoru i generalnie wszystkiego. Na Camp Nou przyjechała drużyna Canizaresa, Ayali i Barajy, którzy, warto wspomnieć, za kolegów mieli jeden z najbardziej niewydarzonych duetów pomocników - Didiera Deschampsa i Pablo Aimara. Był to bez wątpienia najbardziej emocjonujący mecz jaki oglądałem na telegazecie i dokańczałem w Teleexpressie. Barcelona jaka by wtedy nie była, miała jeden atut którego obawiałaby się każda obrona w dziejach piłki nożnej. Nie tak konsekwentny jak rok, dwa wcześniej, ale wciąż, gdy miał swój dzień, niezależnie od pozostałych 21 zawodników na boisku, kompletował po prostu hat-tricka, przeważnie strzałami z 30-40 metrów. Pamiętam jak jakieś 7 lat temu 18-letni, nieznany jeszcze światu Messi błysnął w meczu z Juventusem. Fabio Capello następny rok co tydzień dzwonił do zarządu Barcelony z prośbą o natychmiastowy transfer, ale przede wszystkim ktoś rzucił na forum - "najlepsza lewa noga od czasów Rivaldo". To był ten jeden moment, kiedy natychmiastowo wstałem z krzesła i znieruchomiałem na 3 sekundy w geście klasycznego hollywoodzkiego COULD IT BE? Bo takie lewe nogi zmieniają epokę. Messiego zrobiła to lepiej, ale nie potrafiła strzelać takich bramek jak ta naleząca do Rivaldo. Rozszalała lewa noga obijająca z premedytacją wszystkie słupki i poprzeczki jak żadna inna wcześniej to jedno, ale zupełnie pokręcony sposób składania się do strzału, który wytrąca z równowagi całe ciało (patrz druga bramka) to dla mnie jedna z najlepszych historii piłki nożnej. Lat 1998-2002.
Rivaldo mierzył się nie tylko z presją sytuacji, 100 000 kibiców na trybunach i jedną z najtwardszych defensyw XXI wieku, ale też kunsztem obronnym kolegów z drużyny. Strzałami ze swoich ulubionych odległości wyprowadzał drużynę na prowadzenie, szkolne błędy w ustawieniu doprowadziały jednak do dwóch szczupaków wchodzącego z głębi pola Barajy (swoją drogą zaskakujące jak nawet dziś skuteczną bronią na ofensywnie usposobione drużyny jest bramkostrzelny defensywny pomocnik). 47. minuta meczu, kolejny hero-ball Rivaldo wychodzi na remis - 2-2.
Wszystko wskazywało już na klasyczny scenariusz bicia głową w mur 11 zawodników za linią piłki, kiedy przyszedł ten subiektywnie najpiękniejszy moment w dziejach klubu. 89. minuta meczu, jeden z najlepszych rogrywających na pozycji środkowego obrońcy Frank de Boer zagrywa w-pierwszej-chwili-wydawałoby-się-bezsensowną miękką prostopadłą wrzutkę na 18. metr.
W momencie zagrania Rivaldo już sobie to wykombinował, podbiega, wystawia sobie piłkę na strzał klatką piersiową i nie wiedzieć czemu uderza z przewrotki sprzed pola karnego. Kto by na to wpadł w zaistniałej sytuacji? Na pewno połowa chłopców z podwórka, ale kto strzelił by to kilka centymetrów przy krótkim słupku na najbardziej niewygodnej dla bramkarza wysokości? Co by zrobili w identycznym meczu Messi, Ronaldinho, Romario, Ronaldo, Cruyff, Maradona?
Jak to dobrze powiedział kolega z Hiszpanii:
Hat trick de Rivaldo al Valencia en el Camp Nou, gracias al cual el Barça se clasificó para la Liga de Campeones en el último minuto de la última jornada de Liga.
Los tres goles, siendo el último una chilena magistral desde fuera del área, son una pequena muestra de la magia del que será siempre uno de los mejores futbolistas de todos los tiempos...
Rivaldo, la leyenda del fútbol.
kz
fcb '01 = holenderski funk, brazylijska samba
OdpowiedzUsuńmarc overmars = wisienka na torcie
i emmanuel petit na basie
OdpowiedzUsuń