Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miejsca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miejsca. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 września 2012

Uważaj, jak odgrzewasz kotlety!

Co tu dużo mówić, jesteśmy coraz bardziej Europejscy, więc coraz bardziej kochamy swoje miasta i regiony. Taki mieli zamysł w Brukseli, jak to wygląda w Polsce? No słabo. Jak się dobrze temu przyjrzeć (szkiełkiem i okiem, ale bardziej okiem i uchem), to miłość do tej małej ojczyzny rodziła się z niesnasek. Każdy pewnie najlepiej zna te wojny ze swojego podwórka. Jak to Gorzów z Zieloną Górą darli koty, Poznań z Wrocławiem o rozwój się ścigali, Kraków z Wrocławiem o kulturę, Warszawa z Krakowem o królów, no i wszyscy z Warszawą o wszystko.Największe poczucie przynależności regionalnej budzą w Polakach potyczki i walki o prym. Prym i honor to nasze skarby narodowe i walczymy o nie zawsze, gdzie się da. Polacy wprawdzie nie zdobyli miliona fanów na fb, ale byli najbliżej. Ta tabelka jest moim ulubionym mięsem w kategorii "narodowa tożsamość". Polak, Węgier dwa bratanki, dwa państwa, dwa przykłady path dependence, które wmawia nam: "Walczymy o honor, panowie". Taka nasza sarmacka natura, jak nas wyzwą, to do szpady. Nam nie wystarczy wyścig, rywal musi paść przed nami na kolana i błagać o litość. Duńczycy w tym czasie doją kozy i zastanawiają się, czy można być jeszcze bardziej zajebistym. Oczywiście, żeby nie było tak różowo, możemy w tym czasie zadzwonić do Holendrów i podpytać jak to jest. Podejrzewam, że odpowiedzą zgodnie. Duńczycy dzwonili i postanowili wyjść z Schengen (tak na wszelki, zanim w Kopenhadze imprezę urządzi jakiś Breivik).

Miałem tylko wspomnieć o polskich przywarach, a już zaczynam o kozach, czy tam owcach. A notka przecież miała być o rywalizacji, wyścigu miast. Branding regionalny od jakiegoś czasu jest zauważanym w kraju na Wisłą (nawet swoją rzeką się z nikim nie podzieliliśmy). Jakiś spory kawałek czasu temu, spore uznanie w sieci zyskał taki kawałek.


Sprawa prosta, nie cieszyła się Warszawa zbyt sympatycznym wizerunkiem na prowincji. Podobne problemy znane są oczywiście wielu stolicom. Obraz chama, aroganta, karierowicza, zadbanych ciał i zepsutych dusz toczy się przez kraj cały. Całkiem cwanie to Warszawiacy ujeli. Genialne wykorzystanie starych tekstów, ciekawa kreacja Garlickiego (o ile jeszcze ktoś pamięta, że kreacja miała kiedyś takie znaczenie) i oprawa wizualna i muzyczna niczego sobie, ja osobiście, nie raz sobie słuchałem, jakby kto pytał, sobie.

Niezupełnie z biglem, inne miasta ruszyły z odezwą. Tu przyznam szczerzę, trochę się na polskich miastach zawiodłem. Abstrahując, w tym momencie od jakości, ilość odpowiedzi jest skromna. W 2011 pojawiły się 3 projekty innych miast lub regionów. W 2012 kotleta odgrzał Poznań, a ja dorzucam bułki tartej. Jakość tego "beefu" ma swoje wzloty i upadki, ale warto zwrócić uwagę, na co inni zwracają uwagę, co by mą polszczyznę na piedestał wznieść.



Odpowiedź z Pomorza. Pierwsza różnica, która mnie uderza po oczach: humor. Mimo wielu elementów naśladownictwa i inspiracji, mamy tu do czynienia z zupełnie innym poczuciem humoru. Nie wiem czy reprezentacji Sopotu wyszło to samowolnie czy jako świadoma decyzja, prawdopodobnie chcieli, żeby było podobnie, ale śmieszniej, a wyszło równie śmiesznie, ale inaczej. W Warszawie nikt się nie uśmiechał, nikt nie pokazywał: "zobacz, to komedia", humor był bardziej surowy i teatralny. Tu jest burleska, wysokich lotów, ale burleska. Oczywiście wersja pomorska dysponuje większą swobodą tekstową i mnóstwo żartów zawartych jest w słowach. Tam wszystko skupiało się wokół Garlickiego, tu mamy więcej aktywnych bohaterów (definicja aktywnego bohatera mówi, iż robi on coś więcej niż kiwanie głową). Klip z Sopotu jawnie odnosi się do Projektu Warszawiak, nawiązuje, pstryka w nos, dystansuje i pokazuje słoneczne obliczę.



Śląsk trochę odstaje estetycznie od poprzedników, ciekawa aranżacja muzyczna (ej, zróbmy taki hipsterski folk), ale chłopaki nie do końca popisali się tekstowo i rytmicznie. Oprócz pana, który moplikiem se jada na szychta i robi to lepiej niż Krzysztof Hanke, reszta nie wpada mi zupełnie w ucho. Z drugiej strony, ciężko mi coś więcej napisać, bo nigdy nie czułem śląskiego humoru.


Okazuje się jednak, że istnieją jednostki podzielające moje zdanie na temat śląskiego humoru. Górale! No i proszę, oni to potrafią. Odpowiedzieli Ślązakom w ciągu 9 dni. Tu tempo już bardziej przypomina beef tych dwóch panów. Górale umykają zupełnie konkurencji, bo robią rzecz ińszą. Zupełnie inny target, zupełnie inny produkt, zupełnie inny sposób budowania więzi z odbiorcą, mało formy, więcej treści, mniej humoru, to samo przesłanie. "Nas nie trzeba długo prosić, żebyś krótszy był o głowę", "Nie ma cwaniaka na Warszawiaka", jest zależność. Górale nie rywalizują w tej samej kategorii co reszta, ale wykorzystują idee by powiedzieć parę słów od siebie, jak to Górale.


Minął rok. O projektach już większość zapomniała, lecz Poznań stwierdził, że gra się nie skończyła. To nie jest odpowiedź dla Warszawy czy Sopotu. To początek nowej dyskusji. Tylko pomysł zaczerpnięty od innych. Poznań, jako miasto biznesu i przedsiębiorczości, nie będzie po prostu walczył o honor i wizerunek. Poznań musi mieć z tego coś więcej. Mamy, więc szybki przejazd po mieście, mamy promocje kilku lokali i miejsc, dowiadujemy się co w Poznaniu robić i czego się spodziewać. Dodatkowo mamy kilka gatunków muzycznych po trochu, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie i odbiorców było więcej. No niestety, takiej dosłowności nie lubię. Jak wejdę na stronę miasta i będę szukał informacji, podajcie mi wszystko na tacy, ale w takiej formie jest miejsce na niedopowiedzenie, na poszukiwanie. Poznań obdarł tą formę dialogu miast z dobrego smaku. Z drugiej strony pokazał innym nieśmiałym nowe możliwości. Zróbcie teledysk, powiedzcie w nim, gdzie turyści mają wydawać pieniądze i czekajcie na zyski. Całkiem możliwe, że teraz na taką formę promocji zdecyduje się więcej miast, bo zobaczy realne profity. Mam jednak nadzieję, że w obecnej sytuacji, jakiś opiniotwórczy gość (niestety nie będę to tym razem ja) powie im, iż robienie tego typu klipów jest już passé.


bk




piątek, 31 sierpnia 2012

Nie jestem typem plażowicza. Część pierwsza.


Na początku załatwmy kwestie formalne. To jest blog. Można go czytać i mam nadzieję, że się przy nim dobrze bawić. Autorów blog ma dwóch, jeden bardziej oryginalny od drugiego, drugi bardziej błyskotliwy od pierwszego. Dlaczego postanowiliśmy pisać bloga? O czym będziemy pisać? Czym będziemy się wyróżniać? Dlaczego używamy pytań retorycznych jako form stylistycznych? Wszystko to, stanie się jasne dla każdego, kto spędzi tutaj trochę czasu, a przynajmniej mam taką nadzieję. Aby sprawy delikatnie uprościć dodam, że prawdopodobnie poznacie nasze zdanie na temat nowego tatuażu Jasona Terry’ego, tym samym dowiecie się czym różni się od swojego niemalże przyrodniego brata Johna, poznacie tajemnicę nowej polskiej marki zwanej PZU, będziecie mogli podzielić się z nami opiniami o kobietach, które się Wam śnią, porozmawiamy o tym kto wielkim człowiekiem może być, a kto nie powinien, zastanowimy się kto jest lepszy w Fife: Tarantino czy Guy Ritchie? A może wymyślimy takiego tematy, które zjedzą wymienione na lunch i nawet im się nie odbije. Będziemy pisać, o tym co nas interesuje, a interesuje nas wiele. Tak błyskotliwą puentą zakończę swój pierwszy akapit na tym blogu. Ok, Guy Ritchie by wygrał w Fife, nie ma sensu o tym pisać.

Drugi akapit zacznę w stylu dojrzałej pani, która odchowała już trójkę dzieci i jedyne o czym marzy to domek w dziewiczej Toskanii (to wspaniałe uczucie umieścić w jednym zdaniu dojrzałą panią, dziewictwo i Toskanię, warto założyć bloga dla tego momentu). Kończy się lato, to wspaniały czas na wakacyjny temat, nieprawdaż. W sumie dla mnie lipiec i sierpień to niekoniecznie czas wyjazdów, nie jestem typem plażowicza, lubię poznawać nowe miasta, mniejsze znaczenie ma w moim wypadku pogoda i pora roku, ale czego się nie robi dla konwencji. Nowe miasta, nowi ludzie, nowe miejsca, nowe odczucia, każde miasto ma swój klimat. Łatwo zauważyć, że różne miejsca wzbudzają w nas różne emocje. Należę do tej grupy osób, które lubią poznawać świat przy akompaniamencie dźwięków. Jest takich osób więcej.  Dla sceptycznie nastawionych do tej idei, proponuję wsiąść natychmiast do samochodu i przejechać się ulicami swojego miasta, otworzyć okno i puścić na pełny regulator jakąś intrygującą piosenkę. Wskazane jest w tym wypadku opuszczenie alejek osiedlowych, bo taka muzyka w połączeniu z progami zwalniającymi może powodować arytmię serca. Lepiej wybrać się do centrum, obserwować ruch uliczny i reakcje ludzi, gdy usłyszą melodyjną przyśpiewkę. Sam sprawdzałem, reakcje przechodniów są najciekawsze, trzeba mieć się na baczności, by z tego wszystkiego się nie roześmiać, to psuje wytworzoną atmosferę. Carl Orff jest rozwiązaniem dość ekstremalnym i uniwersalnym. Szukam czegoś co pozwoli, już nie ekspansywnie przez okna samochodu, lecz intymnie w słuchawkach intensyfikować klimat danego miejsca. Krótko mówiąc: czego słuchać, by ujrzeć dane miasto z najlepszej perspektywy.

Berlin

Stolica Niemiec jest metalicznie zimna, nowoczesna, rozparcelowana. Życie tętni tam 24 godziny na dobę, ale nie skupia się w jednym, dwóch czy trzech miejscach. Berlin jest ogromny, wszędzie jest dużo przestrzeni. Żeby tam przeprowadzić eksperyment z Carlem Orffem, trzeba mieć wybitny sprzęt audio. Berlin to przestrzeń, Berlin to wyzwolenie moralne połączone jasnymi ramami estetycznymi. Zawsze mi się wydawało, że mieszka tam populacja technokratów i szaleńców. Z jakim hymnem na ustach poznawać Berlin, by poczuć jego klimat? Nie na darmo Niemcy byli królami europejskiego techno. Jest kilka utworów z legendarnej Loveparade, które mogłyby nas wprowadzić w odpowiedni mindset, jednak ja wybrałem cos takiego.
Surowe dźwięki, energia i prostota, to elementy łączące tych moich technokratów z szaleńcami.

Barcelona

Jak już jesteśmy przy literce „B”. Z racji, że skończyłem właśnie kolejną powieść Mendozy, mam w głowie świeży obraz tego miasta. Kontrastuje się on delikatnie z Berlinem, nie ma co ukrywać, ale jest w pewnym sensie przedstawieniem bardziej uduchowionej nowoczesności. Wiadomo, jest cieplej, bardziej śródziemnomorsko, wytrawniej. Jest Mendoza, Messi i Gaudi, nie ma Almodovara. Ricky Rubio trochę jest, trochę go nie ma. Barcelona przeszła wielkie przeobrażenie przez ostatnie 20 lat, przynajmniej tak mówią znawcy tematu. Miasto jest zdecydowanie na topie i w chwili obecnej jest najbardziej seksownym mainstreamowo miastem Europy (może kiedyś podzielę się moim rankingiem seksownych mainstreamowo miast i jego metodologią, tymczasem musicie go uznać, za najlepszy dostępny system ekspercki). Na poranny spacer przez barcelońskie zaułki najlepszy jest brazylijski akcent.


Od razu zastrzegam, że ja żyrafy w Barcelonie nie widziałem.

Rzym

Rzym jest przewrotny. Tu papież i kościoły, a tam wino i śpiew. Chociaż w kościele wina też pod dostatkiem. Gorąca atmosfera i zimne kamienie. Podobnie jak Szczecin Rzym leży na morzem, ale niewiele z tego wynika. To najbardziej historyczne miasto Europy, podobnie jak Kraków w odniesieniu do Polski. Kontynuując tą paralelę Gniezno jest polskimi Atenami, a Warszawa nie może się zdecydować czy lepiej być Londynem, Madrytem czy Moskwą. Rzym w ostatnich latach przyjmował wizerunkowo raczej trend spadkowy, określany erą PostFellini. Zapożyczenie zapisu od króla basketu niewiele pomogło, na szczęście na ratunek przybył Woody Allen. W całym tym galimatiasie najlepiej w Rzymie słuchać piosenki o Neapolu w koszulce z nadrukiem Wieży Eiffla. 

CDN.


bk