Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rajon rondo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rajon rondo. Pokaż wszystkie posty

sobota, 18 maja 2013

On and on and on and on


Rok w rok to samo. Czy to koniec Boston Celtics. Trochę to męczące. Koniec już był. Teraz czekamy na koniec numer dwa. Jest jednak taka opcja, że ponownie koniec nie nastąpi (tzn. pierwszy raz nie nastąpi koniec numer dwa). Dla zielonych porażka w pierwszej rundzie to odrobinę koniec świata. Nie ma co rozmyślać, jak by ta seria wyglądała w pełnym składzie. Trzeba pomyśleć, co będzie za rok o tej porze. Brawo Tadek, będzie wiosna. Dlatego pomyślmy jednak o tym, co było.

Nie wiem, czy pamiętacie, co pisałem kiedyś o Jasonie Terry'm. Spada na niego ogromna fala krytyki po tym sezonie. Zapominamy o jednym. Terry przyszedł za Raya wraz z Courtney'em Lee. Od początku było wiadomo, że sam nie wpiszę się w zagrywki pisane pod Allen'a. On ma zupełnie inne zadanie. Swoje zadanie spełnił na jakieś 65%. Co więcej, ze wszystkich nabytków (pomijam draft) ostatniego roku, spełnił oczekiwania wobec siebie najlepiej. Oglądając mecze Celtics, gdzieś w grudniu - styczniu widać było wyraźnie, solidny, pewny trzon drużyny (Rondo, Pierce, KG), część wchodzącą w system (Green, Sullinger, Terry) i absolutne elementy destrukcyjne (jak patrzyłem momentami co robi Barbosa wołałem o trzy pomsty i trebunie tutki do nieba). No właśnie poprzedni offseason.

Problemy są dwa i w pewien sposób są ze sobą powiązane. Po pierwsze są takie zespoły w tej lidze, które zbudowały pewnego rodzaju system i dobierają do niego klocki. Szczególnie dobre systemy działają tak, że zawodnicy, którzy w innych teamach grali nic, tu odnajdują swoje mocne strony. Flagowym przykładem jest San Antonio Spurs, gdzie osoby decyzyjne wiedzą jakich cech na boisku szukają, a w środowisku ciężko pracujących, doświadczonych weteranów i trenera z charakterem (to zdecydowanie zbyt delikatne określenie) tworzy się idealne środowisko do szlifowania osobowości. Boston Celtics działał na tej samej zasadzie i po cichu (już nie do końca po cichu) uważam, że gdyby nie rozdział w zielenii, Nate Robinson nie byłby historią tych play offów. W systemie momentami należy zrobić znaczącą zmianę i jest to naturalne. Danny Ainge od co najmniej trzech lat próbuje przygotować się na zmianę warty w drużynie. Póki co udało mu się zachwiać ducha drużyny i poczucie przynależności poszczególnych zawodników. Rzeczywiście kwestia systemu może sprawić następujący problem: w sytuacji, gdy zawodnik po przyjściu do zespołu staje się lepszy, to jak słabego zawodnika możemy zatrudnić? Oczywiście pytanie jest dość abstrakcyjne, bo nie rozpatrujemy graczy w sposób tak jednolity, ale taki casus powinien być problemem dla mnie, a nie stanowić dylemat dla odpowiedzialnego człowieka w NBA. Druga kwestia jest jeszcze bardziej dziwna i abstrakcyjne (to lubię), Ainge uwielbia stawiać na sprawdzone nazwiska, możliwe, że to kwestia traumy z czasów pre-big-triowych, możliwe, iż to kwestia potrzeby szybkiego sukcesu i goniącego gwiazdy drużyny czasu, ale na spokojnie. Najważniejsze nazwiska zatrudnione przez ostatnie sezony: Rasheed, Shaq, Marbury, J. O'Neal, Kristic, Pietrus, Wilcox, Terry i na deser Darko Milicic. Z czego Rasheed, Shaq i Terry pokazali cokolwiek. Nie jest to porcja eliksiru młodości (a pamiętacie Finleya?). Mamy oczywiście Green'a (był testowany przez Boston wcześniej), Nate'a (dość popularny gość), Bass'a (typowy trade między rywalami), to typy, które się sprawdziły. 

Jednak, gdy popatrzymy na asymilację Bass'a z zespołem, to zobaczymy spokojnego, trochę smutnego człowieczka. Nigdy w Bassie nie widziałem tej synergii z drużyną. Co innego Glen Davis. Może to kwestia charakteru. Może to kwestia zmiany w zespole. Ciężko powiedzieć. Sasha Pavlovic miał swoje momenty w play-offs. Momenty te niestety wspominam inaczej, niż chwile Tonego Allena (ok, trochę inna klasa zawodnika) czy Leona Powe. Z jednej strony Boston z sezonu na sezon ma coraz gorszą ławkę, z drugiej strony poza trzonem drużyny jest coraz mniej tego ducha zwycięzców. Moment odejścia Perkinsa był bardzo ciężki dla drużyny. Nigdy nie byłem fanem Perka, zdawałem sobie sprawę, że jest tą twardą skałą, a ofensywnie funkcjonuje w systemie. Niestety, po jego odejściu w Bostonie nie pojawił się żaden człowiek, który mógłby pomóc KG na pozycji nr 5. Shaq'a zawiodło zdrowie, co było potem ciężko opisać słowami. Gdzieś w tym wszystkim zaczęła się myśl o small-ballu.

Pytanie brzmi, czy idea small-ballu przyświecała Ainge'owi przy podejmowaniu tych decyzji. Kim w takim razie w tej układance są Darko Milicic i Luke Harangody lub, jak kto woli Semih Erden i Greg Stiemsma. Ruchy w tym sezonie mogą być wpisane w klucz zniżania składu, ale nie wcześniej. Na wszelki wypadek mamy Fab Melo i Ryan'a Hollinsa (świetnie). Ewidentnie ktoś tu szuka gościa pod kosz, a wychodzi mu średnio. Biorąc pod uwagę to co pisałem wcześniej, Danny Ainge zapewne czyta sporo gazet, brak mu jednak trochę perspektywicznego wizjonerstwa (opartego na liczbach oczywiście, absolutnie). Teraz podchwytliwe pytanie: czy jeśli Warriors i Thunder odpadli z play-offs, to oznacza, że Danny Ainge sprzeda Jeffa Greena i kupi Chris'a Kamana?

Oczywiście, przy słowach krytyki wobec Ainge'a nigdy nie można mu zapomnieć zdolności negocjatorskich i organizacyjnych, tego takiego biznesowego sprytu. Właśnie te cechy pozwoliły na zbudowanie tej dynastii. Przede wszystkim stało się tak, dzięki nieugiętej walce o Rondo przy wymianach z Sonics i Timberwolves.

kto nowy?

Znacie to uczucie? Wyobrażacie sobie coś, nie macie pojęcia jak to zwizualizować, ale wiecie co to? Kilka dni temu usiadłem na krześle, spojrzałem przez okno i bardzo mocno zacząłem się zastanawiać. Kogo potrzeba w Celtics? Poustawiałem wirtualne suwaczki umiejętności, zbudowałem sylwetkę i miałem odpowiedź. Tylko, że był to zawodnik z papierową torebką na głowie. Wtedy wyszukałem listę free agents. Przeskanowałem listę nazwisk i bach. Do mojego wykreowanego zawodnika podszedł garbaty chudzielec w  zdezelowanych okularach i zdejmując papierową torbę odkrył twarz Will'a Bynum'a. Głosów, iż to byłby dobry pomysł przybywa, więc nie czuję się jak szalony Wiktor Frankenstein ze swoją intrygującą wizją. Bynum to gość, który w jakimś stopniu może zniwelować brak Rondo, a po jego powrocie spełniać ważną rolę w rotacji, uzupełniając ofensywnie Bradley'a i utrzymując tempo gry. 

Co u góry to oczywiście kwestia zadecydowania, w którą stronę idziemy. Czy bardziej w DeJuana Blair'a czy w Tylera Zellera (swoją drogą, w bierniku brzmi fantastycznie). Oczywiście, pojawią się głosy za Marcinem Gortatem i dla tych głosów za chwilę będę miał niespodziankę.

the big ticket ride

Kevin Garnett jest jednym z tych zawodników, którzy decydują o sobie. Z tej grupy ważnych zawodników KG i tak się wyróżnia. W pewnym stopniu na każdym etapie swojej kariera przeciera nowe szlaki. Jako pierwszy przystąpił do draftu przed ukończeniem szkoły wyższej (chciałem, żeby nie było zbyt amerykańsko, ale ta szkoła wyższa wygląda tu dość upośledzenie), co sprawia, że jego koledzy z draftowej klasy wyglądają jak dziadkowie lub stryjkowie. Kontrakt KG z 1998 rok obrósł już legendami i wywołał prawdziwą burzę, w sumie to wywołał lockout. Decyzja o przejściu do Bostonu była kolejnym punktem zwrotnym w historii ligi, po tamtym dniu pojęcie "wielka trójka" w NBA stało się zjawiskiem powszechnym. Dziś każdy zespół chce mieć wielkie trio. Wcześniej raczej mówiliśmy o parach (Jordan & Pippen, Kobe & Shaq). Stwierdzenie, że każda decyzja KG zmieniała obliczę ligi będzie delikatną kolorowanką, ale nie fantasmagorią.

Dziś czekamy na decyzję, która przedłuży żywot tej drużyny lub rozpocznie etap reorganizacji. A on uzależnia swoją decyzję od posunięć Pierce'a i Riversa. Od kilkunastu godzin Boston żyje informacją, iż Doc Rivers zostaje na kolejny sezon, choć do końca nie wiadomo na ile potwierdzona to nowina. Z drugiej strony mało kto wierzy w pozostanie Pierce'a w zespole, a wśród fanów można spotkać się ze zdaniem, iż nie chcą dalej swojego kapitana. Możliwe, że obie gwiazdy Celtics udadzą się w jednym kierunku, a tym sugerowanym kierunkiem wydaje się Los Angeles. Dom Garnetta w Malibu, korzenie Pierce'a, przyjaźń KG z Billups'em (choć on jako wolny agent może równie dobrze trafić do Bostonu), potrzeby obu drużyn z LA wskazują, że to jak zrządzenie losu. Clippers Kevinem interesują się od dawna. Jestem w stanie sobie wyobrazić wymianę DeAndre Jordan i Bledsoe za KG i Pierce'a, choć nie wiem czy spina się to kontraktowo. Dużo w tym wszystkim gdybów i chociów, dużo w tym wszystkim oczywistości i budząć się każdego dnia coraz mniej w to wierzę. 

Kontynuując choćki, choć Clippers jako pretendent do jednego z moich ulubionych teamów i  z Del Negro na możliwym wylocie są dla mnie najlepszym miejscem dla mojego ulubionego zawodnika, to boje się o tą organizację. Prawdopodobnie z czasem coraz częściej będzie się mówić o możliwym zjednoczeniu Flip'a Saunders'a z Garnett'em w krainie wilków i to opcja jest bezpieczniejsza do obstawiania. Zostaje jeszcze Lakers i Miami (double big trio, czaicie?!), ale nie rozpędzałbym się. KG do końca nie był przekonany co do "uciekania" z Minny. Długo nie pogodził się z przejściem Allena do Heat. Na pewno jego postrzeganie ewoluowało z czasem, tym niemniej w przypadku, gdy nie będzie to Boston, Los Angeles lub Minnesota, można obstawiać opcję emerytalną. 

Czyli co?

Tak czy inaczej. Kevinie Garnecie, jeśli mnie pytasz o zdanie, jestem za jeszcze jednym sezonie w Bostonie. Jestem za Piercem, Rondo, KG, Sullingerem i Bradleyem w play offach. Jestem w stanie poświęcić Green'a, mimo, że fajny z niego chłopak. Zostawiłbym Jeta, pozbył się Lee (z nim może być problem) i zdecydowanie Crawforda, spróbowałbym nawet za Alonzo Gee (nagle on). I tak chwili z maszynką do świerkania i nutką patriotyzmu mam takie coś.


Ok, jest tu parę niedociągnięć. Trzeba by było tu i ówdzie rzucić pickami. Nie do końca rozwiązuje się problemu tłoku na pozycjach 1-2 w Sacramento, ale to już kwestia na inną pogadankę, poza tym pomyślmy o Kings bez Tyreke Evansa. Dla nas smutne powinno być, że po wymianie Gortat za Thorntona, Suns zyskują +3 w rankingu na podstawie PER, a wiemy kim był Thornton w tym sezonie. Co najważniejsze, bardzo mi się podoba Jeff Green w Cleveland. Jak widać na powyższym obrazku, zrobiłbym dużo by utrzymać trzon Boston Celtics na następny sezon.

poniedziałek, 29 października 2012

Perpetuum Mobile 2012


Michael Jordan vs. Utah Jazz, buzzer beater, grafika nieznanego autora


Niezależnie od tego czy przeżywamy NBA od roku czy od lat 30-u, wszyscy dobrze wspominamy lata '90 kiedy po boiskach biegali centrzy i więcej niż pięciu rzucających obrońców z Clyde'm the Glide'm na czele. O jedno trofeum zabijali się wtedy jednocześnie Jego Powietrzność, Charles Barkley, Karl Malone, John Stockton, David Robinson, Hakeem Olajuwon, Pat Ewing, Shaq, Pippen, Rodman, Hardawayowie, Dikembe, Payton, Kemp, wspomniany Drexler, Jason Kidd, Grant Hill (ej, jako drugoroczniak miał statystyki bliskie 20-10-7 z pozycji SF, ktoś pamięta?) czy Chris Webber (do lat '90 zaliczyłem najważniejszych zawodników dekady, którzy grali tam minimum 5 lat). Trzeba było być naprawdę dobrym, żeby wygrać w takich okolicznościach 6 pierścieni na 7 podejść i naprawdę wkurzającym, żeby zabrać nam 2 finały z Hakeemem na rzecz spraw jakkolwiek większych niż koszykówka... Nie zmienia to faktu, że był to z pewnością złoty wiek NBA, który miał już nigdy nie wrócić. Co znamienne te piękne czasy zakończone zostały charakterystyczną grubą kreską w postaci końca kariery MJ i początku lokautu. 



[*]



LeBron vs. Indiana Pacers fans, free throws, nba playoffs 2012

Teraz mamy rok 2012, początek drugiej dekady po złotym wieku Jordanowskim. Lokaut za nami, nowy sezon puka do drzwi, a w nim nowy król, który góruje niepodważalnie nad resztą książąt, hrabiów i margrabiów. W podobnym wieku do MJ'a na tym etapie kariery, po latach mozolnych trudów i kolejnych nauk na drodze do mistrzostwa (ekchem, Dallas AD 2011 vs. Detroit 1990?) pojął już podobno ciężar pierścienia i jest gotów zdominować całą dekadę, bez żadnych przerw na baseball (aczkolwiek z być może większym indywidualnym zagrożeniem w postaci Kevina Duranta). Okoliczności do pisania swojej legendy ma wcale nie mniej sprzyjające niż jego poprzednik. Nie ma już praktycznie centrów, rzucających obrońców jest właściwie jeszcze mniej, ale nowy płynny podział na combo-guardów i różnego rozmiaru skrzydłowych nie wydaje się być uboższy. 

młody Blake Griffin i przyjaciółkiNa parkietach NBA z LBJem biegają dziś jednocześnie Chris Paul, Kobe Bryant, Kevin Durant, Kevin Love, Dwight Howard, Derrick Rose, Dwyane Wade, Carmelo, Ginobili, Rondo, Westbrook, Deron Williams, Dirk Nowitzki, 'Drew Bynum i Blake Griffin (14. miejsce w rankingu top500 ESPN, jak to napisał Noam Schiller, jedyny z top20 koszykarzy NBA który ma szanse być dwa razy lepszy niż jest teraz). Zanim zostanę deską zabity za te niegodne porównania, przypominam, że porównujemy całą dekadę '90 z reprezentacją zaledwie jednego roku dekady '10. Nie wygląda to chyba tak najgorzej, nie? W kwestii wysokich faktycznie prezentuje się to raczej zatrważająco, ale na pozostałych pozycjach młodzi nie mają się czego wstydzić.


Przyjrzyjmy się najbardziej rzetelnemu rankingowi zawodników w sieci. Top100 NBA 2012 w wykonaniu połowy Nawet Nawet, z którą w zasadzie od pierwszych sekund nie zgadza się całe Nawet Nawet, ale tak to już z rankingami bywa.

Top 100 NBA 2012 posortowani według pozycji, Chris Paul, Kobe Bryant, LeBron James, Kevin Love, Dwight Howard

Trzy gwiazdki oznazają bardzo dobrych zawodników z potencjałem na udział w przyszłości w meczu gwiazd, pięć gwiazdek oznacza możliwości na poziomie elity historii NBA. Wyróżnionych zawodników jest łącznie 56 co daje blisko dwóch potential all-stars na drużynę. Szukając niżej, nie mogłem się nadziwić ilu świetnych koszykarzy musi grać w lidze 10-e skrzypce i czekać na swoje 5 minut, oglądając codziennie 10 reklam z MJ-em. Talentu starczy dla wszystkich, moim skromnym zdaniem w tym wieku więcej w jednym miejscu go nie widzieliśmy. Nie wiem ilu potencjalnych MVP Euroligi mamy w tym roku w NBA, ale przeglądając składy skazanych na pożarcie Bobcats, Kings, Pistons i Wizards, nie macie wrażenia, że oni mają po prostu bardzo dużo dobrych gości? Dawno już nie było tak mało słabych drużyn w lidze. Ponadto drużyna złożona z Paula, Bryanta, Jamesa, Love'a i Howarda mogłaby przegrać kwartę w Rucker Parku z drużyną złożoną z Millera, Allena, Mariona, Ilyasovy i DeAndre Jordana, co świadczy o wyrównanym poziomie ligi, hoho.

Konferencja prasowa Memphis Grizzlies, smutni zawodnicy czekają na jakiekolwiek zainteresowanie mediów

Po sporządzeniu rankingu moją uwagę przykuły jeszcze dwie rzeczy.

KrangPo pierwsze, mocno zarysowane dążenie do równowagi po odejściu (nie oszukujmy się więcej) Barona Davisa. Najsilniej obsadzoną pozycją w lidze jest pozycja rozgrywającego. Jest pewnie wiele składników takiego stanu rzeczy, zastanawiam się jednak, czysto magicznie i absurdalnie, jaki udział (choćby najmniejszy, maciupeńki) bierze w tym wszystkim wieloletnie drążenie skały czarnej kultury w postaci powtarzanego przez amerykańskich trenerów jak mantra etosu sportowca, odpowiedzialności, rozwoju, kultury, edukacji i awansu społecznego, nomen omen kierowania swoim życiem. Kiedy patrzę jak Chris Paul czy Rajon Rondo kontrolują wydarzenia boiskowe, dowodzą drużyną, zastanawiam się nad tym jak bardzo poczynania ich i idących w ich ślady młodych adeptów koszykówki nie wpisują się w szkołę bycia generałem w swoim życiu jaką dostają dziś w pamiątce po poprzednich 100 latach historii USA. Może chęć realizacji tych idei w swoim życiu przekłada się w jakiś minimalny sposób na kilka punktów procentowych więcej młodych, którzy marzą o byciu rozgrywającym a nie rzucającym, co ostatecznie przekłada się na nadmiar bogactwa na jednej pozycji? Może właśnie działalność Isiah'a Thomasa w Chicago? A może po prostu Earvin 'Magic' Johnson i Anfernee 'Penny' Hardaway?

A może po prostu specjalizacja jest zawsze dobra do momentu w którym potencjał rywali jest zbyt duży na samą specjalizację i mamy dziś erę combo-guardów? Raczej na pewno kilku dzisiejszych PG byłoby SG w poprzednich systemach (choćby Russel Westbrook, który stanowi, w swoim stylu z resztą, jakiś horrendalny, przejaskrawiony przykład tego stanu rzeczy). 

Russell Westbrook konferencja prasowa NBA

Tutaj nasuwa się drugi wniosek. Dawny podział na 5 pozycji na boisku jest już przestarzały. Rozgrywający rzucają, rzucający rozgrywają, dwóch rozgrywających gra obok siebie, niscy skrzydłowi wykorzystują przewagę szybkości pozycję wyżej, centrzy rozciągają grę i rzucają trójki, a większość z nich to właściwie i tak silni skrzydłowi. Koniec końców zostają nam combo-guardzi i silni skrzydłowi. Atletyzm się szerzy. I to + LeBron James = teorie o small ball. Warto w tym roku się bliżej temu przyjrzeć. Faktycznie, granice między pozycjami się zacierają, jednak jak na razie zbyt wiele przykładów przeczy taktyce small ball jako skutecznej. Po pierwsze, zbyt często mylona jest ona z teorią, którą ja nazywam LeBron James. Najważniejszym argumentem w teorii small ball jest rezurekcja drogi po mistrzostwo Miami Heat po przesunięciu LBJ'a na pozycję silnego skrzydłowego, gdzie grał najefektywniej. 

really stupid joke, LeBron James, Rudy Gay

Czy nie jest jednak tak, że ideą trenera Spoelstry było po prostu wystawienie najsilniejszej piątki na parkiet, bez skazywania się na dzielnego, walecznego w obronie, ale fatalnego w ataku Joela Anthony'ego czy jego jeszcze gorszych zmienników na pozycji centra? Czy nie jest tak, że mówimy tutaj o wybryku natury, który jest najlepszym zawodnikiem na świecie i niekoniecznie najrzetelniejszym obiektem badań nad skutecznością small ball? Podobnie rzecz się ma z Durantem i Anthony'm w Knicks. Właściwie całe rozumowanie za small ball bardzo mnie przekonuje i nie poddawałbym go w wątpliwość, gdyby nie 2 bardzo dobre kontrargumenty w postaci fenomenalnych wyników +/- Utah Jazz z końca sezonu 11/12 z Paulem Millsapem jako niskim skrzydłowym i Derrickiem Favorsem i Alem Jeffersonem jako podkoszowymi, a także tym jak sprawdzał się small ball dream teamu 2012 na olimpiadzie w Londynie. W reprezentacji znalazło się 1,5 centra w postaci Tysona Chandlera i Kevina Love'a. Ani jeden ani drugi nie byli w pierwszej piątce czy nawet pierwszej siódemce najlepszych zawodników reprezentacji, jednak wyniki +/- USA z jednym albo drugim w składzie były o niebo lepsze niż wyniki magicznych piątek z Paulem, Bryantem, Durantem i Jamesem, ale bez klasycznego centra na parkiecie.

Tak czy siak (a jak) przed nami jeden z najlepszych sezonów w historii NBA, który powinien na dobre rozpocząć drugą złotą erę w dziejach organizacji. Wystarczy porównać fatalny lokaut 1999 z poprzednim i spojrzeć na 31. (zasłużone) miejsce gracza pokroju Josha Smitha w rankingu ESPN, żeby wiedzieć, że coś jest na rzeczy. Jeśli to nie wystarczy, warto spojrzeć na najlepsze drafty w historii. Draft 1984 - Olajuwon, Jordan, Barkley, Stockton - napisał historię lat '90, draft 1996 - Iverson, Allen, Bryant, Nash - był niezły, draft 2003 - James, Wade, Anthony, Bosh, Szewczyk - pisze historię na naszych oczach, draft 2012 - Davis, Kidd-Gillchrist, Beal, Robinson, Lillard? - jest prawdopodobnie najgłębszym z wszystkich dotychczasowych i może niekoniecznie da nam czwórkę zawodników pokroju tych z 1984 roku, ale raczej na pewno przyniesie nam najwięcej all-starów z wszystkich pozostałych. Myślę, że w większości poprzednich draftów Jared Sullinger (20 pick w 2012), Perry Jones (27.) i Draymond Green (35) wybierani byliby bliżej miejsc 5-15. Tylko czekać na kolejnych chętnych do mistrzostwa. 

maskotka Phoenix Suns skacze w przerwie meczu przez płomienny okrąg i pakuje piłkę do kosza. NBA

Liga jest przygotowana na koniec świata znakomicie, przedwieczni będą zadowoleni panie Stern. W lokautowym sezonie 11/12 finały NBA transmitowane były do 215 krajów, a średnia wartość jednego klubu wynosiła około 400 mln $. Kiedy Stern przychodził do ligi 30 lat temu, finały (z udziałem Magica Johnsona, Kareema Abdula-Jabbara, Larry'ego Birda, Juliusa Ervinga, czy Mosesa Malone'a) nagrywane były na kasetę i odtwarzane następnego dnia, a wartość wszystkich 23 klubów wynosiła około 400 mln $. Teraz NBA jest małą marketingową utopią, świetnie opakowaną maszynką, perpetuum mobile do tworzenia historii, za które każdy chętnie płaci, bo wie że warto. I zawsze będzie. 


kz

środa, 10 października 2012

Single P Support

Fajnie, że KZ wprowadził nas w temat suportowania (kibicowanie mi zbrzydło, a na protegowanie jeszcze przyjdzie czas). Ciekawe to koleje losu z tym suportowaniem (single P!). Podzieliłbym wielbicieli wszelkich odmian sportowców na cztery grupy: sympatycy lokalni, sympatycy sentymentalni, sympatycy analitycy, sympatycy impulsowi. Pierwsza grupa, jasna sprawa, lokalni patrioci, synowie ojców, wspierający kluby i sportowców z własnego podwórka, żyjący wszystkim co dzieje się wokół sportu, zainteresowani wszelkimi newsami z backstaga, przynależność do społeczności danego klubu jest dla nich zrozumiała sama przez się. Gdy skupimy się na sportach drużynowych. gdzie zaangażowanie społeczności wokół klubu jest największe i emocje, łatwo zauważymy co kluby sportowe znaczą dla miasta i jego mieszkańców, ile dodają do jego tożsamości. Skąd już niedaleko do drugiej drogi prowadzącej do sportowej miłości, najlepsze wakacje, film, reportaż, marzenia i inne przesłanki skłaniające do polubienia drużyny z danego miasta. Pewnie spora grupa fanów Lakers z całego świata, kibicuje im, bo chciałoby mieszkać w LA. Mechanizm działa tu na tej samej zasadzie co w pierwszym wypadku, gdyż sportowe uwielbienie jest ściśle powiązane z miejscem. Zupełnie inaczej jest w pozostałych dwóch przypadkach. No, albo niezupełnie zupełnie. Analitycy w zasadzie rzadko są przywiązani do jednego klubu. Częściej ich sympatie podążają za konkretnym zawodnikiem lub trenerem, generalnie hołdują jakiemuś stylowi gry, argumentacją dla ich uwielbienia są walory sportowe, a nie geograficzne. No i ostatnia grupa, której przesłanką do polubienia drużyny nie jest ani sport, ani geografia, przynajmniej nie bezpośrednio. Zatrwożony czytelnik mógłby spytać: jak nie to, to co? Śpieszę z odpowiedzią. Wszystko inne. Często jest to okolica przypadku, akurat leciał taki mecz w telewizji, akurat oni przegrali finał, gdy ja zacząłem się interesować sportem, akurat oni wygrali finał, akurat w pracy wszyscy ich lubią, akurat oni byli najlepsi w fifie. Kolejna seria argumentów, już bardziej ugruntowanych przekracza wszelkie granice wyobraźni, od fajnych koszulek (w końcu trzeba w jakiś fancy kolor się ubrać na wieczór z Ligą Mistrzów), przez rozsądny zarząd (association, man), po medialny szum, pr itd (domena PRITD.pl jest jeszcze wolna, jak coś). Swoje skłonności suporterskie określiłbym na poziomie: lokalny - 15%, sentymentalny - 5%, analityczny - 35 %, impulsywny -  45%.

Koniec z teoriami, czas na historię. Zacznijmy od piłki nożnej. Były kiedyś takie czasy, gdy znałem skład Galatasaray i wiedziałem kto jest królem strzelców Serie A. Dziś nawet w Fife gram rzadko (nie baczac na to wspominam o niej średnio trzy razy na notkę). Zaczeło się dość sentymentalnie (te moje 5%), na mundialu w Francji kibicowałem Włochom, w związku ze wspomnieniami z wakacji rok wcześniej. Na tym turnieju postanowiłem wybrać sobie ulubionego gracza. Roberto Baggio, tu pokręcił nóżką, tu strzelił jakiemuś nieświadomemu istocie tej sytuacji Chilijczikowi w rękę, coś tam strzelił, nie zagłębiając się w szczegóły, padło na niego. Jak na złość nigdy nie znalazłem koszulki Baggio, która by mi odpowiadała, w cenie dopasowanej do wysokości mojego kieszonkowego, także na w-fie wcielałem się w lebiegę przebranego za Del Piero lub Vieriego. Co tu dużo mówić, kwestia nie jest zbyt przebojowa, nie zaznałem łaski futbolowych bogów. Koszykarscy bogowie w tym czasie nie mogli znaleźć wspólnego języka z dostawcami usług telewizyjnych w Polsce. Skrzętnie korzystałem z prób pewnej masońskiej stacji na aktywizowanie koszykarskich dusz. Pierwszym meczem NBA jaki obejrzałem na żywo były derby Florydy. Byłem za Magic, no bo Backstreet Boys i Disneyland, a nie jakieś tam South Beach. Moim bohaterem w tym meczu został Nick Anderson ze swoimi 30 punktami, trochę szkoda mi było, że nie dane mi było zobaczyć wtedy tego prawdziwego Hardaway'a, a nie tego mniejszego. Dziś zastanawiam się, jak to jest, że wtedy to The Bug był graczem formatu All-Star, a dziś połowa osób interesujących się koszem, które znam, z sentymentem wspomina swoje fascynacje stylem gry, jaki prezentował Penny. Smutne, że musieliśmy wybierać wtedy sobie idoli z tych 10 starterów, którzy dotarli do finałów. Od momentu odejścia Shaq'a do L.A. przez jakieś 6 lat Miami było zdecydowanie najlepszym zespołem na Florydzie, nawet gdy Chuck Daly wyciskał z Orlando wszystko, a Penny był relatywnie zdrowy w krótkim sezonie polockoutowym. Ale to Magic byli dwa razy w finale i oni utrzymywali przy sobie wiernych suporterów. Potem przyszedł Doc Rivers i zaczeła się przebudowa. Nie miałem okazji oglądać szczególnie tego zespołu, ale lubiłem go. Lubiłem zmagania młodzieży i poszukiwanie lidera do tego zespołu. Czy to był McGrady, czy Grant Hill, czy mentor w postaci Ewinga, czy po wyrzuceniu Doca, Steve Francis, nadal tak z założenia byłem za Orlando, chociaż nawet nie miałem pojęcia, jak wygląda to ich granie. W międzyczasie trochę odpuściłem sobie NBA, przez to, że było dla mnie kompletnie nienamacalne. Głównie dzięki internetowi i kilku znajomym, po kilku latach zwątpienia, NBA wróciło do moich łask. W tym momencie nie byłem za nikim, bardziej przeciwko. Nienawidziłem Orlando z Howardem, nienawidziłem Dwighta. Po pierwsze, gość kompletnie bez dystansu do siebie, z absurdalnie dziecięcym poczuciem humoru ma być gwiazdą mojej drużyny? Po drugie, on nie potrafi budować wokół siebie drużyny, mało tego, jest młody, nie musi być mentorem, ale on niszczy cały team building. Po trzecie, jeszcze wtedy to wyglądało tak, jakby nie potrafił panować nad swoim ciałem, jakby te wszystkie bloki i zbiórki były przez przypadek. Zupełnie inną postawę na boisku prezentował Kevin Garnett. Ok, dystans i poczucie humoru nie są może w jego wypadku fundamentem osobowości, ale przynajmniej nie robi z siebie płaczącego klowna. KG gra na mojej ulubionej pozycji, gra koszykówkę przemyślaną, nie przeginał nigdy z fajerwerkami, gra z pasją, jest bogiem obrony. Minnesote lubiłem, ale ominął mnie czas, kiedy była realnym zagrożeniem dla Lakers, także ciężko powiedzieć, że cała drużyna mi imponowała. Lubiłem Detroit, bo czułem wewnętrzną satysfakcje będąc za drużyną, która przez trzy kwarty gra spokojny, zdystansowany basket, by w czwartej kwarcie włączyć fizyczną i psychiczną demolkę przeciwników. Mieszane miałem odczucia w stosunku do Spurs, z jednej strony robili dobrą robotę, z drugiej strony te czarne stroje i jakieś głupie "u" i Teksas, nie,nie,nie. I tak dochodzimy do roku 2007. KG idzie do Bostonu. KG ma szanse na mistrzostwo. KG jest trenowany przez Doca. Doc to wspomnienia. KG to pure basketball. Powoli doszło do tego jak ten team bronił, jak wykorzystywał role players, jak dzielił sie piłką, Ray wychodził zza zasłon, jak Pierce zdobywał punkty za pomocą stepback, jaki pojedynek stworzyli w finale konferencji z Detroit. To stał się mój zespół. Zupełnie inaczej ogląda się mecze mając swojego faworyta, zupełnie inaczej, gdy grają Twoi gracze z fantasy, zupełnie inaczej, gdy chcesz podpatrzeć jakieś zagrania i ich kiedyś użyć. 

Tak, w wielkim skrócie prowadziły mnie drogi i ścieżki do etapatu w moim życiu zwanego Celtics Supporter. Co roku słyszałem, że to ostatnia szansa Bostonu na mistrzostwo, co roku spokojnym głosem odpowiadałem: ok, zobaczymy. Gdzieś między legendą o tej piątce z pojedynku z Detroit, która nigdy nie przegrała serii play-offs, a regułą, że doświadczone teamy budzą sie w maju, było moje przekonanie, iż ze zdrowym Rondo i KG Celtics są w stanie dojść do finału i tam to już inna historia. Z tą myślą oglądałem ostatnie finały konferencji. Po game 5 buzowałem energią, po game 6 niewiele się zmieniło, bo wyczyn LeBrona był na tyle legendarny, że nie mógł się powtórzyć w game 7. Nie powtórzył się, ale gdy Garnett schodził bez słowa do szatni, jako przegrany, pierwszy raz poczułem, że to może być koniec.

Tamten Boston skończył się z odejściem Ray'a, tak patrząc logicznie. Była wielka trójka, nie ma wielkiej trójki. Z drugiej strony, trzon zespołu w postaci KG, Rondo i Pierca się nie zmienił, Doc pozostał, a zespół, jako taki, wzmocnił się w offseason. I tu zaczyna się mój problem (w końcu doszedłeś do meritum, brawo). 


Meritum
Ludzie z dziwnym kształtem głowy nie potrafią zbytnio wzbudzić mojego zaufania, w dodatku gość po trafionej trójce udaje samolot, sprawia wrażenie opryszka pyszałka, swoje wizje tatuuje sobie na ciele, grał w Mavs, na których nie mogłem patrzeć (nie mam pojęcia dlaczego, po prostu oglądałem 15 minut meczy Dallas i zaczynał boleć mnie brzuch, true story), nie chciałbym z nim jechać na obóz harcerski i mam wrażenie, że jak się poci to pachnie gorzej ode mnie. Co na moim miejscu robią reprezentancji poszczególnych typów suportowania. Lokalni się cieszą, zespół się wzmocnił, w dodatku Dallas nie było jakimś rywalem Bostonu, więc wszystko cacy. Sentymentalni w przypadku Bostonu prawdopodobnie nie istnieją, ale jeśli juz to mają całą sytuacje w głębokim poważaniu. Analitycy prześcigają się w zaawansowanych statystykach porównujących Ray'a z Jetem. Impulsywni mają problem. Właśnie moja impulsywna część ma teraz zagwozdkę. 

Okazuje się jednak, iż Jason Terry ma sztab dobrych doradców. Najpierw był tatuaż, który nie zrobił na mnie wrażenia. W międzyczasie doradcy dorzucili do pralni Jasona mocno farbujący zielony ręcznik, dorzucili Persil Green Power, a ubrania, które nie dały się w ten sposób przefarbować wyrzucili. Sam Terry dzień w dzień afiszuje się z swoja afirmacją do Bostonu, analizuje drzewa genealogiczne w poszukiwaniu babci w Irlandii, pije kilka herbat dziennie i inne podobne zabiegi. Robi też takie rzeczy:


Tak, dobrze zauważyliście, to jest cała seria. Jason Terry może stać się niedługo pełnoprawnym Bostończykiem. Po prostu będzie to tak długo mówił, aż wszyscy, nawet ja, w to uwierzymy. Mój lód powoli topnieje. To już jest inny Boston Celtics, ale może być równie ekscytujący. Raczej nie stanie się moim ulubionym graczem, ale jeśli pokaże swoja wartość na boisku, będę mógł śmiało powiedzieć: "To dobry chłopak"


bk