czwartek, 7 listopada 2013

4 wyjątkowo fascynujących muszkieterów

O, wydaje mi się, że jakoś nam umknął początek sezonu NBA. Co jak co, takie wydarzenie nie powinno na tym blogu przejść bez echa. A jednak przeszło. Tak czy inaczej, czas zorientować się co w NBA piszczy, czego można się spodziewać po nadchodzącym sezonie i kto nas może zaskoczyć. Jeśli nadal tego nie wiecie, szybciutko odpalcie Twittera, wpiszcie "nba" i dokonajcie uświadomienia. Rok temu powstał ranking pięciu przyszłościowych drużyn do oglądania, dziś czas skupić się na zawodnikach. Początek sezonu to dobry czas na wyznaczanie trendów. Zapomnijcie o LeBronie, Durancie czy Iversonie. Trzeba być kreatywnym suporterem. High five and let's go!

Nikola Vucevic

Już nawet nie chodzi o to co on wczoraj zrobił Docowi Riversowi. Nikola Vucevic to nadzieja białych ludzi, to nasz reprezentant. Następca Larry'ego Birda, Steve'a Nasha i Dirk Nowitzkiego, upgradowana wersja Marcina Gortata i pretendent do bycia najlepszym białym zawodnikiem za 5 lat, jeśli nie wyszłaby ta sztuka dwóm rzadko flirtującym z golarką leśnym ludziom z Minny. Chłopak jest dość niepozorny. Bardzo zaskoczył mnie swego czasu swoją gibkością i rześkością (koszykarska rześkość to coś innego niż ta kategoria związana z zapachem). Dodatkowo ma tą niezwykła umiejętność zbierania piłek, których wcale nie powinien zebrać. Robi to z nienacka. Wyjątkowo z nienacka. Jedna ważna kwestia dotycząca tego akapitu: Blake Griffin nie jest biały. 

Ben McLemore

Czy ktoś, kiedyś opracuje temat zwiększającej się liczby nazwisk i imion posiadających duża literę w środku w NBA? Czy sam mam przeprowadzić takie badania? Moja teza zakłada, iż jest to związane, w jakiś sposób, z sukcesami LBJ. Możliwe, iż jest to odgórna dyrektywa ligi, gdyż jak wiadomo trzyliterowe inicjały są jeszcze kategorią słabo wyeksplorowaną, a bardzo pomocną w kontekście notek prasowych. Potwierdzałaby tą teorię również liczba nazwisk dwuczłonowych w ostatnich draftach. Jak wiadomo, wybrany z numerem drugim w ostatnim drafcie Victor, na nazwisko ma Oladipo, a nie OlaDipo, więc liga powinna promować kogoś innego. Jak Filip z konopii, w wyścig pomiędzy BML, a KCP, wskoczył MCW. Shit happens, Ben. Ale nie ma co się załamywać, przejmować, że to Sacramento, że tłok, że Jimmer Fredette i Isaiah Thomas. Trzeba walczyć dalej. Ben jest moim cichym kandydatem, nie do ROY, ale do największego progresu w przeciągu najbliższych trzech lat z tej klasy draftu. Może być antytezą Tyreke Evansa. Ma taki sympatyczny uśmiech.

Jermaine O'Neal

Jeśli myśleliście, że ta lista będzie składała się z samych młodziaków to absolutnie nie zrozumieliście jej założeń. Shame on You.  A czy wiesz, że Jermaine nigdy nie rozegrał pełnego sezonu w NBA. Raz zabrakło mu jednego meczu, to powiedzmy, że się liczy, ale to było w 2001 roku. W ostatnich trzech sezonach podatny na kontuzje center rozgrywa średnio 35 gier w sezonie regularnym. Przy czym ta średnia jest zawyżona, bo ostatni sezon spędził w Suns, a jak wiadomo w Phoenix z kranu płynie syrop na nieśmiertelność. Teraz jest zmiennikiem Andrew Boguta. Komuś mogłoby się wydawać, że na wstępie selekcji zmienników dla kogoś takiego jak Bogut bierze się pod uwagę historię zdrowotną zawodnika. Gdyby tak było, Marcin Gortat grałby w kilku klubach na raz. Rzeczywistość wygląda jednak inaczej. W rzeczywistości Golden State Warriors prowadzą w tym sezonie dwie walki. W pierwszej walce ich przeciwnikami są Spurs, Heat, Rockets, Clippers, Pacers i pare innych drużyn, a stawką jest mistrzostwo NBA. W drugiej walce ich głównym przeciwnikiem jest Cleveland Cavaliers, a stawką tytuł drużyny z najmniejszą ilością minut od swoich dwóch podstawowych centrów. O'Neal nie ma za dużo paliwa w baku, to może być jedna z jego ostatnich szans na rozegranie pełnego sezonu w NBA. Kibicujmy mu.

Richard Jefferson

Ej, Richard Jefferson znowu wychodzi w pierwszej piątce na meczach NBA. Nie ważne, że to Utah, która póki co najlepiej sobie radzi z misją tankowania w tym sezonie. Nie ważne, że póki co ma najgorszą skuteczność z gry w karierze. Nie ważne, że wszyscy o nim już zapomnieli. Nie ważne nawet, że jego najważniejsza rola w Jazz to podwyższenie średniej wieku. Nadzieja umiera ostatnia. Ten starszy z dwójki enbijejowych Jeffersonów zastępuje tego młodszego w roli głównego Jeffersona Salt Lake City - to zobowiązuje. Poza tym, Richard jest o 81 pozycji wyżej w NBA Elo Player Rankingu od Dereka Fischera. O osiemdziesiąt jeden pozycji! Od tego Dereka Fischera! Słabo?

Dla wszystkich czterech panów piosenka:


bk

sobota, 26 października 2013

Oh man, doppelgangers!

Rok 1993. Lata dziewięćdziesiąte nabierają rozpędu. Każdy, szanujący się luzak ma już kolorowe, wzorzyste szorty i zna ten odcinek magazynu "LUZ" na pamięć. Na niezbyt okazałym boisku w województwie piotrkowskim kopie piłkę Matt Damon. 

Warunki nie były idealne, jednak Matt nie przejmował się tym, ćwiczył. Polscy szkoleniowcy nie bardzo rozumieli jego zapał, doskonale widzieli, że w najlepszym wypadku czeka go niemiecka mizeria. Z drugiej strony czuli, że chłopak coś przed nimi ukrywa. Młodzian poznawał nie tylko psychikę sportowca, ale też drogę jaką musi przejść gość z zaświatów, by wejść do piłkarskiego peletonu. Znajomość tego stanu i zakamarki procesu wznoszącej się gwiazdy odegrały kluczową rolę w jego aktorskim rozwoju. Dopiero 5 lat później, podczas oscarowej nocy, żona jednego z trenerów z Chrzanowic zbudziła męża krzycząc: "Jacek jest nominowany do Oscara!". Szturm na Holywood znacząco ułatwił Damonowi debiut w reprezentacji Polski. Jego pierwszy występ w drużynie narodowej miał miejsce dwa miesiące po europejskiej premierze "Szeregowca Ryana". Męstwo i braterstwo, te dwa słowa definiowały poczynania Matta na ekranach kin, jak i na boisku. Choć swoje sportowe korzenie ujawnił dopiero w 2009 roku filmem "Invictus", już dużo wcześniej wykorzystywał znajomość realiów sportowej rywalizacji (m.in. w "School Ties" z 1993).
źródło
Dużo wcześniej, bo w 1984 Matt poznał Bena Afflecka. Razem, mieszkając pod jednym dachem i pisząc scenariusz do "Buntownika z wyboru", wpadli na pomysł by zdobyć świat. Pomysł na tyle nieoryginalny, że wpada do głowy wszystkim kumplom, znającym się dłużej niż rok, po spożyciu czterech piw na głowę. To, że im się akurat udało wynikało z następnego posunięcia, jakiego dokonali - podzielili się rolami. Matt miał nie brać się za reżyserkę, jako szef miał się spełniać w roli kapitana reprezentacji Polski. Ben, mimo wspaniałych predyspozycji, miał porzucić myśli o roli skrzydłowego Minnesoty Timberwolves, wszak sport to działka zajęta przez Damona. Dla Afflecka do zagospodarowania pozostała branża muzyczna. Szybko zaczął być rozpoznawalny na wszelkiego rodzaju castingach, jednak dopiero telefon od znajomego z czasów spędzonych w Orlando - Justina Timberlake'a otworzył Affleckowi drogę do muzycznej chwały. Wszyscy są zgodni, że w całym N'Sync to Ben miał najlepszy głos. O miano frontmana rywalizował z Timberlake'iem. Nie był to jednak bratobójczy pojedynek, a raczej pełna uśmiechu, naturalna kolej rzeczy. Timberlake w ostatecznym rozrachunku zwyciężył przebojowością, młodością i łagodniejszym wyrazem twarzy. Podobno Affleck nie mogąc tego przełknąć do dziś wyżywa się na młodszym bracie, obsadzając go w dziwnych i niebezpiecznych rolach.

źródło
Obecność na wielu biznesowych polach pozwoliła Benowi i Mattowi nawiązać wiele kontaktów, dzięki którym ich plan zdobycia świata urzeczywistnił się. Dziś to oni pociągają za sznurki w filmie, sporcie i muzyce. Właściwie jedynym, który nie uznaje ich hegemonii jest Kanye West. Ale on jeszcze znajdzie swój czas na tym blogu, gdy tylko wygra jakiś mecz dla Oklahomy. Tymczasem warto zobaczyć, jaki wpływ na popkulturę ma duet Ben&Matt.


Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jeden szkopuł - rynek francuski. Obaj kumple nie czuli, by sukces jaki tam osiągnęli był satysfakcjonujący. Ich strategia w punkcie kluczowym wymagała odnowienia znajomości Damona z Polski. Po jednym z meczów GKS-u Bełchatów z Legia Warszawa na wyjeździe Matt poznał Annę Muchę. Na początku była to przelotna znajomość, która w wynika planu wprowadzanego w życie z inicjatywy Bena Afflecka przeistoczyła się w enigmatyczny trójkąt. Anna marzyła o międzynarodowej karierze, z drugiej strony nie chciała rezygnować z życia w Polsce, gdzie już wkrótce miała się poznać z Kubą Wojewódzkim (chyba nie muszę wspominać, kto był inicjatorem spotkania). Ben wspaniale rozpoznał sytuacje i połączył kropki. Anna Mucha wkroczyła na francuski rynek muzyczny. Świat był zachwycony, świat był zdobyty. W celu zachowania pozorów Matt zlecił Ilonie Łepkowskiej napisanie specjalnie dla Ani serialowej roli. Od tego momentu Anna Mucha oscyluje wokół mediany polskiej popkultury i prowadzi francuską w niezbadane zakamarki. Niechybnie doświadczenia z Francji pomogły jej zwyciężyć polską edycję "Tańca z Gwiazdami".




Aha, miało być o doppelgangerach. Oki, doki. Nadrobię to zdjęciem.
źródło
bk

sobota, 19 października 2013

Remiks. Part 2

Ok, ustaliliśmy już, że remiksować można wszystko. Michael Jordan wspomniał ostatnio, że Kobe Bryant skradł WSZYSTKIE jest boiskowe zagrywki. Co prawda słowo "steal" lepiej pasuje do NBA niż "remix", ale mimo wszystko, Michael, Kobe zremiksował Twoją twórczość. Co w NBA jest procedurą dość powszechną. Postawmy się w roli Kobiego. Jest rok 1996. Chcesz być najlepszym koszykarzem na świecie, grasz na tej samej pozycji co MJ. Oglądasz Jordana non stop na video, proste. Nie ma co się skupiać na tych dwóch ancymonach. Mamy wielu innych do omówienia.

źródło

Jest rok 1987. W NBA są 23 drużyny, a draft trwa trochę dłużej niż dziś. 23-letni Sarunas Marciulionis zostaje wybrany w szóstej rundzie. Nie był najwyżej notowanym w tym drafcie Europejczykiem. Wyprzedziło go paru Niemców i Grek. To jednak nie Niemcy zmienili oblicze NBA. To nie Grek pomógł Miami zdobyć mistrzostwo w 2006 roku. To Litwin (sprawa o tyle dyskusyjna, że Litwy nie było wtedy na mapie). Marciulionis wprowadził do NBA powiew Starego Kontynentu. A konkretnie - Eurostep.

Sama postać Marciulionisa mogłaby posłużyć za inspirację dla kilku scenarzystów lub powieściopisarzy. Gość nie był wackiem. Gdy Litwa odzyskała niepodległość młody Sarunas doszedł do wniosku, że tworzenie demokracji swoją drogą, ale w państwie przydałaby się ogólnokrajowa liga koszykówki. Chwilę później był już komisarzem tej ligi. Wrócmy jednak do eurostepu.

Eurostep, najkrócej rzecz ujmując, to taki dwutaktowy skok w bok. Jego finezja polega na tym, że biegniemy w prawo, a skaczemy w lewo. Podstawową zaletą eurostepu jest efektywne wykorzystanie przestrzeni i czasu. To również dwie główne przewagi nad crossoverem. Jak pewnie wiedzą ci, którzy mieli przynajmniej 4 zajęcia z koszykówki na WF-ie, crossover wymaga kozłowania. Kozłowianie wymaga miejsca, dodatkowa sprzyja stratom piłki. Podczas crossoveru zarówno atakujący, jak i obrońca są w ruchu, co pozwala szybko reagować w obronie. Crossover wymaga wiele wysiłku. Postaw się w roli białego chudzielca wrzuconego na parkiet z dziewięcioma gibkimi czarnuszkami (ile razy stawialiście się w takiej pozycji?). Crossover nie jest dla Ciebie. Nawet Ricky Rubio się z tym zgodzi. Potrzebujesz głowy. Be a smartass! Młody Litwin wiedział, że by wyróżnić się spośród ponad setki negroidalny samców i kilku Nimców wybranych przed nim w drafcie musi ich przechytrzyć. Dlaczego nie poczekać, aż obrońca zajmie pozycję i wykonać zwód w dwutakcie, gdy nie trzeba kozłować. Life is simple

Dziś mamy dwóch królów eurostepu i jednego księcia. Żaden z nich nie pochodzi z Europy. Jeden jest biały. Tak, czarnoskórzy mają duży wkład w kulturę remiksu. Oczywiście należało też zmienić trochę nazwę na bardziej gangsterską. Two step. Po chwili zastanowienia musze przyznać, że nazwa jest bardziej taneczna niż gansterska. 


Dwayne Wade i Manu Ginobli otwierają swoje eurostepowe szkoły. W tym czasie James Harden czyni swój teksański remiks. 


0:22 to wstęp do następnego akapitu. Będziemy teraz mówić o palcach. A skoro mowa o palcach to czas na wielkiego człowieka, który zasłynął m.in. cytatem o windzie. Był też znany z cytatów o braku gościnności i machania palcem.


On machał jako pierwszy, chyba. On machał najwięcej. Jego machania bali się wszyscy. On z machania zrobił symbol. Symbol powstrzymywania. Inni machali po nim, czasem do niego.


Sam Michael Jordan dopuścił się remiksu! 


Są też tacy, którzy wprowadzili pojęcie "finger wag" do czasów HD.


Można oczywiście wzniecić dyskusję czy cały Serge Ibaka nie jest remiksem Dikembe Mutombo. Pewnie jest, takim przystosowanym do dzisiejszego NBA. 

Pole do remiksowania w NBA jest całkiem spore. Zagrania, gesty, geściki, powiedzonka, ustawienia, pozycje do rzutów i strategie. Jako przykład może posłużyć jedna z najbardziej kontrowersyjnych strategii ostatnich lat "hack-a-low free throw scoring guy". Strategia o tyle specyficzna, że nie wymagająca żadnych umiejętności, jedynie uwypuklająca brak umiejętności u przeciwnika.


I tu niespodzianka. To akurat nie jest remiks. Po pierwsze tak z przekory, by notka miała większą dynamikę. Po drugie nie ma, w tym wypadku, potrzeby żadnej adaptacji. Jedyna zmiana w tej taktyce to kolejne zmiany jej nazwy. Gregg Popovich zarządzający hack-a-shaq nadal jest spoko, ale to jedyny przykład jaki mi dziś przyszedł do głowy, który pokazuje różnice między remiksowaniem a kompilowaniem. Remiks wymaga inwencji, dopasowania, dlatego służy rozwojowi. 

Motto na dziś.
Remiksujmy twórczość tych najlepszych, by ich prześcignąć.

Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego ta notka jest wybitnie pozbawiona dobrego humoru.

bk

niedziela, 6 października 2013

KulTura RemiXu. tff tfft, tfft tyfy tff

Everything is a remix. Kirby Ferguson, wiadomo. Kto nie widział wszystkich czterech części, niech to prędko naprawi. Nie można żyć w niewiedzy. Muzyka, filmy, obrazy, wszelkie twory kultury, pomysły, systemy, programy, urządzenia, wszystko. Wszystko jest słodkim remiksem. "Remiks remiksu" też jest remiksem. Te urocze żółwie od Stevena Johnsona też są remiksem, który jednocześnie obrazuje to pojęcie. To też trzeba obejrzeć. Żeby nie było, że dużo wymagam, nie trzeba oglądać żadnego filmiku z Lawrencem Lessigiem. Ten blog jest remiksem. Dzień dobry.


Kirby Wam już powiedział, że właściwie remiksy były od zawsze. Nasze czasy, nasza kultura nie jest pod tym względem wyjątkowa. Z drugiej strony, Chińczycy nadal nie potrafią zrozumieć po jakiego pioruna, ktoś w angielskim wymyślił słowo "remix". Od momentu, w którym człowiek nauczył się odtwarzać kulturę poczuł potrzebę remiksu. Od gościa, który pierwszy raz czytał żonie na głos artykuł z gazety scratchując pauzami, oddechami i akcentami. Poprzez muzealników grających światłem, rozmieszczeniem obrazów i wyznaczaniem ścieżek. Po zagorzałych graczy pokazujących swoje gameplaye. Każdy z nich wie, że odbiór tworów kultury nie jest uniwersalny. Po jakimś czasie obcowania z kulturą, każdy z nich poczuł, że w sumie to można tam coś zmienić, odświeżyć, włożyć cząstkę siebie. Aktywne odtwarzanie stworzyło potrzebę ingerencji. I to ten jeden z nielicznym momentów, gdy ingerencja jest równoznaczna adaptacji. A ta adaptacja, to przedsionek postępu. Dzisiejsze czasy różnią się od wczorajszych tym, że remiks nie tylko jest oficjalnym słowem, ale też tym, że jego wartość artystyczna jest usankcjonowana.


Każde dziecko na wsi wie, jaki jest najlepszy sposób wypromowania się na YouTubie. InStreamy. Kiepski żart. Oczywiście, że remiksy. The XX, taki zespolik. Gdzie by byli dziś, gdyby nie ten remiks. Dobrze dobrana grupa docelowa, zbieżność klimatyczna, śmiga. Przeróbki popularnych kawałków powstają jak grzyby po deszczu. I teraz śmieszna część. Jesteśmy w stanie odróżnić te dobre od tych kiepskich, wychwycić z natłoku odświeżeń, w ogóle ocenić. Dać notę interpretacji (w sensie że "interpretacji" to dopełnienie, a nie przydawka, just saying). I to jest dobre. 


Ktoś kiedyś jednak powiedział, że kulturą są wszystkie twory człowieka. Co zatem można jeszcze zremiksować. Pytanie nie na miejscu, bo nie ma dnia, w którym byśmy nie zmajstrowali jakiegoś daftpunka.

Język. Tak, bracie. Nawet Nawet to coś w rodzaju językowej konsolety, ale nie jest w tym odosobniony. Remiksujemy przysłowia (proste), frazeologizmy (choć tu bardziej niż o interpretacji można mówić o ułomnej pamięci), ulepszamy dowcipy, opowieści, wspomnienia z wakacji, słowa (o tak), gramatykę. Ile razu zmiksowaliście polskie czasowniki z angielskim "ingiem". DJ Bobo byłby dumny. Ile w życiu użyliście remiksu komunikatów typu: "rozumiesz?", "zgadzam się", "fajne", "kurwa". Czy pan Bralczyk lub Miodek są na Was źli? Raczej nie. Dopóki remiks nie zagraża blaskowi pierwowzoru, rzadko ktoś ma z tym problem.

Sposób bycia. Mimika. Gesty. Niemowlaki odgapiają mimikę od rodziców. Potem tak nam zostaje. Wszystkie te rzeczy, których uczymy się bezwarunkowo są remiksowane w naszej głowie. Co lepsze, rzeczy, które adaptujemy warunkowo, też są remiksowane. 

Opinie. Przykro mi. Żadna idea. Żaden pogląd. Żaden osąd. Żadna myśl większa od instynktownej nie zrodziła się od początku do końca w jednej głowie. Jesteśmy przecież ograniczeni czasowo. Nie wymyślimy świata od początku w przeciągu własnego życia, a co dopiero wymyślić coś nowego. Przetwórstwo to nasza siła i nasza karta przetargowa w negocjacjach z przeznaczeniem (co!?). Dokładamy pojedyncze cegiełki, modyfikujemy małymi kroczkami. Geniusze? Geniusze mają kilka głów. Na początek warto się pokłócić z samym sobą. To generalnie najszybsza metoda wymiany myśli. 

Ok, to było intro do notki o NBA. O remiksach, wkrótce.

bk

niedziela, 29 września 2013

Bo fantazja, fantazja...

Nie ważne czy śmigasz w roto. Jakie kategorie odpuszczasz. Czy draftujesz wężykiem. Nie ważne czy trafnie celujesz w sleeperów. Jakich masz keeperów. Czy ufasz Excelowi. Nie ważne czy hate'ujesz h2h na forach. Nawet nie ważne czy uważasz, że punkty są dla lamusów. Grasz w fantasy - jesteś gość. Ważne, że rozumiesz wszystkie zdania w tym akapicie (z następnymi może być gorzej).

Offseason fantasy w pełni. Zbieranki, ustawianki i mocki. Czas powoli sobie przypomnieć kim jest Eric Bledsoe (to chyba nie żaden sekret). Nowy sezon nadchodzi. Tak jak w przypadku NBA można jeszcze zadać pytanie: "czego się można spodziewać po nowym sezonie", tak w przypadku fantasy pytanie to zakrawa na zbrodnie.


Ten mało estetyczny, nudny obrazek to zalążek do przynajmniej kilku historii. Zawodnicy ułożyli się tak ze względu na ilość punktów wynikających z tajnego algorytmu naszej ligi. Algorytm jest tak miarodajny, że sam Josh Smith nie mógł uwierzyć co zrobił w sezonie 2011/12. A to dopiero jedna z historii.

Amar'e. Oj Ty słodki Amar'e. Szum jaki wokół siebie rozprzestrzenił ten człowiek w 2011 roku to prawdziwa symfonia z głębin oceanu lub innego miejsca, gdzie szum powstaje. Odrodzony człowiek. Zbawiciel w Nowym Jorku. Czysta energia. Ta ostatnia ma to do siebie, że ginie przy spotkaniu z brudną siłą. Carmelo Anthony zawsze szlajał się gdzieś w okolicach drugiej dziesiątki, grając mi na nerwach. Przyszedł ze swoją chimerycznością i zniszczył Amar'e, któremu nawet apostrof nie pomógł w pojedynku z gaśnicą. Kto to wszystko mógł przewidzieć?

Zależność między pozycją Kevina Duranta a Russela Westbrooka. Widzicie to? I nagle, gdy w ostatnim sezonie stali się wzajemnie kompatybilni, w pełni siebie świadomi, nadeszły złe wieści z Ministerstwa Kontuzji. Kto to wszystko mógł przewidzieć?

Wyskok DeMarcusa Cousinsa. Każdy to mógł przewidzieć.

Dwight Howard zbudował na tym obrazku piramidę. Wykorzystał do tego swoje murarskie zdolności i zasięg ramion. Dużo emocji, dramatów. Całkiem sporo zakończonych znajomości. Kilka odświeżonych. Droga pozbawiona róż. Gdyby Dwight Howard sprzedał prawa do swojej historii argentyńskiemu studio telewizyjnemu, nasze babcie zaczęłyby interesować się NBA. Znacząco wzrosły by też szanse na transmisje meczów w TV Polonia. Pomyślcie o tym. Ale znowu, kto to mógł przewidzieć?

Cyferki w fantasy to jedyne cyferki, które mogę oglądać godzinami. To jedyna okazja kiedy z niecierpliwością poganiam Excela, by się otworzył. I gdzieś tu jest kluczyk lub haczyk lub inny metalowy wihajster. Bo przecież ja nie wierzę w liczby. Nie, po prostu nie lubię wyznawców matematycznej religii, którzy stawiają liczby ponad ludzi. W fantasy liczby są narzędziami, nowy system śledzenia zawodników na boiskach NBA też jest narzędziem. Pewnie, to z fantasy wywodzi się cały ruch analityczny. Daryl Morey nie jedno roto ma za sobą. I wszystko fajnie, jeśli traktujemy liczby jako to, czym są, czyli uproszczeniem. Dlatego, mimo zaawansowanych statystyk, kamer, programów ewaluacyjnych potrzebny w tym wszystkim jest człowiek. Jego intuicja, doświadczenie i analiza tych liczb. To cała magia fantasy: mamy dostęp do kosmicznych liczb, statystyk, ale sami musimy ułożyć działanie.

I to wszystko ma zastosowanie już na poziomie fantasy points. Roto więcej od nas wymaga, daję więcej satysfakcji, ale czy jest lepszym odwzorowaniem prawdziwej koszykówki. Nie per se (Eros Ramazzotti mógłby nagrać taki kawałek z Kayah). Ile kategorii odpuścili poszczególni mistrzowie NBA (temat na artykuł dla kogoś?). Zresztą systemy w fantasy nie rozwijają się, by być jak ta liga między NYC a LA. W takim wypadku nigdy byśmy nie doszli do poziomu aukcyjnych draftów. Fantasy rozwija się swoim torem, by dawać rozrywkę, emocję i styl (niezbędny składnik eliksiru fantastyczności). 

To co, po ile LeBron w tym roku?




bk


czwartek, 12 września 2013

O wielkim zwycięstwie i małych porażkach

O rzeczach oczywistych pisać nie przystoi. Popularne osądy należy chować do szuflady, bo tylko oryginalne się przebiją przez tafle ciszy (domorosła poezja - mode on). Słusznie się można spodziewać, że na tym blogu nikt nie będzie się takimi zasadami przejmował. Konwenanse nie pasują mi do fryzury.

źródło

Marcin Gortat jest w o tyle komfortowej sytuacji, że do jego fryzury pasuje całkiem sporo, by nie powiedzieć wszystko. Np. pasuje mistrzostwo świata w meczach o nic. Inni koszykarze naszej reprezentacji, mimo bardziej wymagających kosmyków na skroniach, dzielnie dzierżą wspólnie ten tytuł. W drodze do mistrzostwa podobno pomagali polscy piłkarze, którzy wpadali na wspólne treningi. Podobno pojawił się nawet sam Emmanuel Olisadebe (fryzura afro-amerykańska, krótka).

Na sami wiecie jakim portalu wspominałem, że napiszę o Eurobaskecie, gdy MG13 popełni potrójne osiągnięcie (Wojciech Michałowicz [fryzurka na klasycznego radiowca] love; prawda, że to tłumaczenie od niego pochodzi?). W celu wyposażenia naszego lidera w triple double potrzeba paru zabiegów algebraicznych - jak 9 punktów przerobimy na asysty to pasuje jak ulał. Nie no, po prostu czas już rozgrzewać kości przed sezonem NBA (poważna różnorodność fryzur). Do tego służy Eurobasket (delikatna różnorodność fryzur), do wprawki redakcyjnej przed sezonem tych wariatów zza oceanu. Koniec gadania o biznesach, transferach i papierkowej robocie. Czas na emocje.

Emocja numer jeden: smutek. Polacy (z fryzurowym liderem - Michałem Ignerskim na czele) wygrali ostatni mecz z lenistwa. Co taki mecz oznacza? Prosta sprawa: jesteśmy wspaniali, ale trochę nam nie wyszło, następnym razem będzie lepiej. Nie wyszliśmy z grupy, bo to by oznaczało więcej minut na boisku, więcej wysiłku. Nie przegraliśmy meczu ze Słowenią (spokojne ufryzurowanie), bo to by oznaczało ciężką prace przed następnym turniejem, nerwy, zmiany, po co to komu. Lubimy komforcik (by się włoski nie kleiły od potu).

Czy polska reprezentacja (piłkarska lub koszykarska) przegrała kiedyś z kretesem mecz towarzyski? Chyba nie (postawił tezę nie do zbicia). Wtedy naszym zawodnikom przypomina się podwórko, boisko za szkołą, wakacyjne popołudnia, ogólnie laba (czasy z jeżykiem lub grzybkiem na głowie). Rywale trenują nowe zagrywki, my świetnie się bawimy. Wszystko nam wychodzi, na luzie wygrywamy. Czasem coś przegramy, ale skoro na luzie przegrywamy o mały włos (taki jeżyk do maksymalnie 4 mm), to co będzie jak się zepniemy (można używać spinek lub wsuwek)? Już spieszę z odpowiedzią, droga reprezentacjo - wtedy nic nie będzie (łysa pała). 

źródło
Szczerze, to co działo się w dwóch pierwszych meczach było gorszące dla tych oczu. O dwóch następnych tylko czytałem, o kolejnym zapomniałem, że ma się odbyć. Koniec akapitu.

Szkoda Bauermanna (mimo, że Dirk mu na imię, jednak na głowie porządek), trochę szkoda Kelatiego (dobry chłopak z niego, fryzura ujdzie), Gortata też by było szkoda, gdyby gadał mądrzejsze rzeczy. Zapomnijmy o mecz ze Słowenią (jeśli w ogóle ktoś to oglądał), nie warto go pamiętać.

bk (fryzurka w dechę)

niedziela, 1 września 2013

Polska Szkoła Tytularstwa



Ten temat wcześniej czy później musiał się tu pojawić. Przecież jednym z 16 tematów które porusza ten blog, są filmy. Z tymi zaś wiążą się dwie uniwersalne dyskusje: Pirate Bay i polskie tytuły. Od razu dodam, że notki o Pirate Bay i Korei nigdy tu nie znajdziesz, drogi czytelniku.

O tłumaczeniach zagranicznych tytułów można by stworzyć osobnego bloga. Tak się przypadkowo składa, że nie tak dawno otrzymałem certyfikat mistrza rzemiosła z kompresji tematów. Na pewno przełoży się to na konstrukcje notek na tym blogu. Od razu można zobaczyć różnicę w objętości poszczególnych akapitów. Nie bądźcie jednak zbyt naiwni: notki z dwudzięstowersowymi akapitami i rozwinięciem tematu w ostatnim z nich nadal się będą tu pojawiały. Signature move zobowiązuje.



Większość społeczeństwa (w zależności od ośrodka badawczego od 51 do 99%) krytykuje polskie nazwy amerykańskich filmów. Celowo nie użyłem słowa "zagraniczne", gdyż ta sama większość (51-99%) dzieli produkcje filmowe na polskie i amerykańskie. Większość z tej większości (26-98% ogółu) uznaję tezę o marności polskich tłumaczeń na podstawie powszechnie panującego przekonania większości (51-99%). Mniejszość z większości zaś (1-49%), popiera tą tezę przykładami. Absolutna mniejszość (0,5%) uważa polskie tłumaczenia za wyborne. To copywriterzy i ich dziewczyny (zupełnie przypadkowo mi wyszło, że jeśli dziewczyna jest copywriterem to też jest lesbijką, przepraszam).

Bo to przecież, nie o sam tytuł chodzi, tylko o przetłumaczenie kulturowego kontekstu, spowolnienie globalizacji i podniesienie PKB. Dokładnie o to chodzi. Jeśli ktoś potrzebuje wyjaśnień, zapraszam do zadawania pytań. Ja nie mogę przeciągać akapitów.


Przez chwilę myślałem, że Jack ma wycieraczki na szybce.

Polskie głowy mają sporo wyobraźni, nie ulega wątpliwości. Także, w imię ratowania rodzimej kultury i pobudzania rodzimej myśli kreatywnej, lokowanych tytułów winno być więcej. Umówmy się, "Titanic" mógł mieć polski tytuł. Nie pykło. Opcja "Brytyjski Heweliusz" nie przeszła, a innym brakowało jaj by się przebić. Polacy nie gęsi, kilka tytułów można by poprawić. 


Drive

Nie wiem czy to kwestia oszczędności, lenistwa czy braku pomysłu. Tytuł nie został nawet tknięty. Nieporozumienie to naprawdę mało słowo. Aż się prosi o tytuł dwukropkowy, nawiązujący do największej sagi na czterech kółkach. Jest jeszcze szansa, że gdy film trafi do Polsatu jako megahit, tytuł przejdzie face-lifting.
Propozycja: "Drive: zabójcza prędkość"

Dziewczyna z tatuażem

Kolejny przejaw lenistwa. Wycięcie jednego słowa? Co to oznacza? Ktoś się bał smoka zdeklinować? W Polsce nie ma smoków?  Polacy lubią krótki tytuły, a sukces Limp Bizkit to przypadek? Ja bym poszedł w stronę przeciwną. Długie tytuły to nasza pasja narodowa. Lubimy wszystko doprecyzować. Taki styl. Dlatego.
Propozycja: "Dziewczyna z kolczykiem na przedzie"


Michael Clayton

Nazwisko nas nie usprawiedliwia. Czy my nie mamy dobrych nazwisk? Minimalnym wysiłkiem byłby użycie imienia Michał. Choć oczywiście to spore uproszczenie. To tak jakbyśmy wpływ Jacksona i Jordana na amerykańską kulturę porównali do influencji (na serio to słowo istnieje) na polska kulturę Michała Ogórka. Do Michała Bajora było mi nie po drodze. Te imiona są zupełnie gdzie indziej osadzone w społecznej świadomości. Co innego Mieczysław.
Propozycja: "Mieczysław Glinkowski"

Ted

Strzelamy, jaki procent narodu nie ma pojęcia co znaczy "teddy bear". Większość (52-54%). Dlaczego odbieramy im możliwość zrozumienia dzieła w całości. Przecież nie jest to niszowa produkcja, która rządzi się swoimi prawami. Mamy tu do czynienia z zaległościami znaczeniowymi, które należy nadrobić. Natychmiast.
Propozycja: "Miś Głupolek"
Ej, widzicie te dialogi.
- Misiu Głupolku, przestań!


Turysta

I co? Jedno słówko, dosłownie przetłumaczone i koniec roboty. Żenada. Gdzie wizja, gdzie pomysł? Co nam mówi ten tytuł. Że akcja nie będzie rozgrywać się u głównego bohatera w domu. Trochę mało. Po takim tytule ciężko określić, czy iść do kina czy nie. Potrzebujemy więcej szczegółów.
Propozycja: "Amerykanin we Włoszech"

Także Wy (0.5%), nie lenić się tylko kultywować polską szkołę tytularstwa. Mamy tak piękne tradycje. Mamy też nadal większość (51-99%) osób, która nie lubi czytać napisów. To coś znaczy, na pewno.

Wszystkie fotki są dziełem szalonego Roberto Rizzato, więc musicie go dozgonnie propsować. Możecie też do niego zadzwonić. Może wkomponuje Wasze buźki w "Bitwę pod Grunwaldem", czy coś.

bk